Tak jak już wcześniej wspominałam, w tym roku po raz
pierwszy pojechałam na Europejskie
Spotkanie Młodych jako wolontariusz.
Nasz wyjazd był dwa dni wcześniej niż przyjazd pozostałych uczestników, bowiem już 27
grudnia. Przyjęcie w zasadzie wyglądało tak samo, już na początku nastąpił
rozdział prac. Pomimo tego, że na wcześniejszym formularzu zgłoszeniowym
zapisałam się na „przyjęcie Polaków 29.12” (inne możliwości to: chór, pomoc przy
posiłkach, transporcie, pomoc w lokalnym
punkcie przyjęcia) to ostatecznie trafiłam do grupy pracy przy zbiorowym miejscu
zakwaterowania.
Na początku jeden z wolontariuszy wyjaśnił nam mniej więcej, na czym będzie polegała nasza praca. Okazało się, że pod naszą opieką będzie jedna z największych szkół, w której zakwaterowanych zostanie około 300 osób. Nie za bardzo nam się to spodobało, bo zupełnie nie takich zobowiązań się spodziewaliśmy. Liczyliśmy na to, że pomożemy w przyjęciu Polaków 29 grudnia, a potem już normalnie będziemy uczestniczyć w spotkaniu. A było zupełnie inaczej…
Naszym obowiązkiem było otworzenie szkoły rano, wydawanie śniadania (już od godziny 7.00!), zamknięcie szkoły i sprawdzenie czy, aby nikt w niej nie został, potem znowu otworzenie szkoły na tzw. workshop i jej ponowne zamknięcie po jego zakończeniu, to samo wieczorem. Do tego trzeba było na bieżąco aktualizować tablicę ogłoszeń i sporządzić grafik sprzątania. Każdego wieczoru mieliśmy także spotkanie z osobami nadzorującymi naszą pracę. Jako, że było nas 10 wolontariuszy (sześcioro Polaków, cztery Chorwatki), podzieliliśmy się na 4 grupy tak, aby każdy miał dyżur danego dnia. Czasami jednak było tak wiele spraw organizacyjnych, że musieliśmy odpuścić którąś z modlitw, co w pewien sposób wykluczało nas z „normalnego” uczestnictwa w spotkaniu. W trakcie całego tamtego tygodnia najczęściej używanym przez nas słowem był „klucz” (a raczej "key") – klucz do schowka, klucz od szkoły, klucz od parafii, klucz, klucz, klucz. Szukaj, pilnuj, biegaj za nim. Teraz wspominam to z uśmiechem na twarzy, ale bywały momenty, kiedy naprawdę nie było nam do śmiechu.
O ile w poprzednim poście o ESM w Strasburgu wspominałam o barierze językowej, o tyle w tym roku zrobiłam
bardzo duży pożytek z moich anglojęzycznych umiejętności, bez tego byłoby
ciężko. Myślę, że wśród wolontariuszy (no może poza chórem) to taki w
miarę komunikatywny język angielski jest niezastąpiony i bardzo potrzebny do
swobodnego komunikowania się oraz wypełniania swoich zobowiązań.
Nasza grupa miała chyba duże szczęście, ponieważ obydwie Czeszki, które również
były odpowiedzialne za szkołę i nadzorowały naszą pracę, mówiły płynnie po
angielsku, więc bez problemu można się było z nimi porozumieć. Zresztą, nam
Polakom i tak było prościej, bo nawet jeśli mówiono coś po czesku to dało się
to i owo zrozumieć. :)
Cieszyliśmy się, że mogliśmy pomóc w organizacji tak dużego przedsięwzięcia jak Spotkanie Młodych. Jednak chyba każdy z nas czuł taki mały niedosyt. Część tej niezwykłej atmosfery Taize po prostu się ulotniła, brakowało chwili spokoju, refleksji czy beztroski. Miało to też swój pozytywny aspekt – wszelkie problemy czy utrapienia zostały gdzieś daleko i nie zaprzątały głowy.
Nasza polska ekipa nie nocowała w szkole, lecz na parafii, więc kiedy strudzeni opuszczaliśmy szkolne mury późno wieczorem, czuliśmy ulgę. Tak było przez większość dni, jednak ostatniego wieczora zostaliśmy w szkole dłużej bawiąc się i żartując z innymi, długo rozmawiając ze znajomymi Chorwatkami. Tak, to był moment przełomowy i suma summarum, było nam przykro żegnać się ze wszystkimi i wyjeżdżać. Ludzie, którzy mieszkali w szkole zarażali pozytywną energią, a ich uśmiech pokrzepiał i dodawał otuchy. Ostatecznie stwierdziliśmy, że moglibyśmy zostać tam chwilę dłużej… :)
Ciężko mi obiektywnie to wszystko ocenić. Myślałam, że to spotkanie będzie wyglądało nieco inaczej. Niemniej jednak cieszę się, że byłam wolontariuszką i zobaczyłam jak to wszystko wygląda „od kuchni”. Dopiero teraz zaczęłam doceniać pracę wszystkich wolontariuszy, zauważyłam jak wiele osób jest potrzebnych do zorganizowania i prawidłowego przebiegu takiego Spotkania. Na pewno też pozytywnym aspektem bycia wolontariuszem było przybycie dwa dni wcześniej i możliwość zobaczenia Pragi nie aż tak bardzo zatłoczonej. A różnica była znaczna i doświadczalna w każdym praktycznie momencie – na mieście, w środkach komunikacji, na jedzeniu, na modlitwach. :)
Ach, żałuję, że nie pojechałam. Może następnym razem.
OdpowiedzUsuńZa rok Spotkanie jest w cieplejszych klimatach - Walencja! :)
UsuńMuszę to sobie gdzieś wielkimi literami zapisać :)
UsuńZanotuj w swoim podróżniczym kalendarzu :)
UsuńLadnie Cię rzucili na głeboką wodę! Ja przyjeżdżając wcześniej pomagałam za każdym razem w goszczącej parafii (przed spotkaniem, w trakcie przyjęcia plus potem jako animator i osoba od organizacji i dopinania całości) a jak byłam wolontariuszem w trakcie to zwykle na bieganiu z workiem w czasie lunchu lub wydawaniu posiłków
OdpowiedzUsuńWłaśnie liczyłam na coś "mniej zobowiązującego"... no ale, ja swoje, a życie swoje. :)
UsuńGratuluję i podziwiam:)
OdpowiedzUsuńPodziwiam i uważam, że bycie wolontariuszem to nie lada wyzwanie!
OdpowiedzUsuńSama byłam kiedyś przez pewien okres i było to własnie w trakcie studiów....
Wolontariat na Taize to tak naprawdę tylko kilka dni, potem wszystko wraca do normy tyle, że... jest się bogatszym w nowe doświadczenia :)
UsuńArcy biskupskie gimnazjum pozdrawiam mieszkałem tam,w tym roku jako na pożegnanie z ESM także jadę jako wolontariusz pozdrawiam z opola
OdpowiedzUsuń