20 stycznia 2014

Disneyland, czyli o tym, że wszyscy mamy w sobie coś z dziecka

Disneyland – spełnienie marzeń i raj dla najmłodszych, niezwykła frajda i zabawa dla starszych. Miejsce, w którym każdy z nas może znowu poczuć się dzieckiem – taką właśnie beztroskę i szaleństwo oferuje nam ten park rozrywki. Każdy znajdzie tam coś dla siebie i może otoczyć się postaciami z ulubionej bajki Disneya. A zatem… ponownie przenieśmy się w krainę bajek!


Disneyland położony jest około 40km od centrum Paryża. Sposoby dostania się tam są różne – możemy wybrać autokar, pociąg RER (linia A) lub też własny samochód.  Ja wybrałam opcję środkową – pociąg RER jadący około pół godziny. Przy tym rozwiązaniu trzeba być jednak uważnym, ponieważ nie każdy pociąg tej linii jedzie do Disneylandu. Nasza stacja docelowa to Marne-la-Vallée, która znajduje się w bliskim sąsiedztwie parku.


Disneyland składa się z dwóch parków rozrywki – jeden to Disneyland Park, drugi Walt Disney Studios Park. Sami decydujemy do którego z nich chcemy się wybrać. Oczywiście ja polecam obydwa. Cenowo wiąże się to z większymi kosztami, jednak skoro już wybieramy się do Disneylandu, nie szczędźmy sobie radości płynącej z bycia tam. Bilet jednodniowy na obydwa parki kosztował mnie 59 Euro (ale był to bilet specjalny z okazji 20 urodzin Disneylandu i z tego względu cena była trochę niższa niż jest teraz). Bilet najlepiej kupić przez Internet – zaoszczędzimy w ten sposób cenne godziny na staniu w ogromnych kolejkach (w których i tak przyjdzie nam jeszcze stać chcąc skorzystać z danej atrakcji…).  Koszta wyjazdu do Disneylandu możemy ukrócić poprzez zabranie ze sobą własnego jedzenia (np. croissanta czy świeżej bagietki kupionej rankiem w piekarni – tak jak ja zrobiłam) czy dojazd pociągiem (wyjdzie taniej i szybciej niż samochodem czy autokarem).


Po wejściu do parku Disneyland, przejściu prze niewielki dziedziniec naszym oczom ukazuje się dobrze znany widok – zamek z czołówek bajek Disneya, do którego prowadzi długi deptak z uroczymi pawilonami po obu stronach.  To właśnie zamek stanowi swojakie centrum tego parku.


Atrakcje parku Disneyland, które wspominam najmilej to oczywiście Indiana Jones, Space Mountain oraz… Big Thunder Mountain. Podczas przejażdżki tą ostatnią wagoniki nagle stanęły, a my utknęliśmy w jakimś ciemnym tunelu. Potem obsługa wyprowadziła nas na zewnątrz im tylko znanymi, „tajnymi” przejściami. No tak, to było całkiem do przewidzenia – przecież coś musi się zepsuć, kiedy ja i moja znajoma podbijamy Disneyland. A wagoniki tak stanęły, że już do końca dnia nie ruszyły. Nawiedzony dom okazał się zupełnie niestraszny, a wnętrze różowego zamku nie zapierało dechu w piersiach.


Walt Disney Studios Park jest znacznie mniejszy od poprzedniego, jednak pod względem rozrywki jest równie niesamowity. Przede wszystkim znajduje się tam moja ulubiona winda – Tower of Terror. Do czasu, kiedy tam nie poszłam, nie wiedziałam, że jestem w stanie aż tak przeraźliwie krzyczeć. Gorąco wszystkim polecam tą atrakcję! Oprócz tego, studio pierwsze pozytywnie zaskoczyło mnie Crush’s Coasterem. Wystane 40 czy 50 minut w kolejce było warte. Ten roller coaster co prawda nie był ekstremalny (no takich to raczej w Disneylandzie na próżno szukać), niemniej jednak była to bardzo przyjemna, podwodna przygoda. Jazda z górki i pod górkę RC Racerem może i by napawała lękiem, gdyby nie kończyła się po 3 seriach, a przygoda na Rock ‘n’ Roller Costerze była dwa razy dłuższa. Niemniej jednak dawka adrenaliny dostarczona na obydwóch atrakcjach była wystarczająca. 


Po obydwu parkach przechadzały się pluszowe postacie disnejowskich kreskówek, a za nimi biegały 
ucieszone dzieciaki. Ja też przez chwilę byłam podekscytowanym dzieckiem, dlatego skusiłam się na zdjęcie z jednym z pluszaków. Jak szaleć, to szaleć. :)


Osobiście czuję, że starczył mi jeden cały dzień (około 12 godzin) spędzony w Disneylandzie. Skorzystałam z wielu atrakcji jednocześnie nie czując przesytu tym wszystkim. Oczywiście zaoszczędziłam dużo czasu na staniu w kolejkach – do atrakcji, w których było to możliwe,  brałam tzw. fastpass (namiętnie nazywany przeze mnie fasspastem), czyli bilecik, który wskazywał godzinę, o której należy przyjść na daną atrakcję. Wtedy wchodzi się praktycznie bez kolejki, a te pół godziny czy 40 minut, które trzeba odczekać można spędzić spacerując po parku lub korzystając z innych atrakcji.  Niestety, nie do wszystkiego można zebrać fastpassy. Chcąc dostać się do innych atrakcji musimy odczekać swoje w kolejkach. Tak na przykład godzinkę w jednej.







Najbardziej oczekiwanym momentem są oczywiście parady. Jest ich kilka w ciągu dnia, a każda inna. Najważniejsza odbywa się o 19 w Disneyland parku i trwa około pół godziny. W tym czasie różnorodne postacie bajkowe począwszy od wróżek, Alicji czy Królika, poprzez Małą Syrenkę i jej Księcia, kończąc na Królu Lwie, Kubusiu Puchatku czy Myszce Miki przechadzają się głównym gościńcem, tańczą i śpiewają, czy też machają i szeroko się uśmiechają do wpatrzonych w nich ludzi (nie tylko maluchów). 










Dzień, kiedy byłam w Disneylandzie był pechowy nie tylko ze względu na zepsuty wagonik, ale też i na pogodową aurę jaka wtedy panowała. Słonecznie i niesamowicie gorąco. Aż do czasu. A dokładniej rzecz biorąc, do czasu głównej parady. Punkt o 19.00 z głośników rozbrzmiały dźwięki muzyki i punkt o 19.00 z nieba lunął deszcz. Parasolka? Oczywiście miałyśmy jedną. W pokoju, w Paryżu. Tak więc najbardziej oczekiwany moment tego dnia malował się w szarych i mokrych kolorach. Po około pół godzinie parada się skończyła. Natychmiast wyszło słońce, a deszcz już nie chciał padać. Cóż za radość! :)


W tej magicznej krainie bajek natknęłam się między innymi na nadzwyczaj wyrośniętego Buzza z Toy Story i Pinokio z krótkim nosem oraz prawie znalazłam mojego księcia z bajki, który jest wciąż poszukiwany.




Nie sposób było ominąć niezliczoną ilość kramów i kramików, sklepów i sklepików oferujących przeróżne gadżety. Szczerze współczuję rodzicom – dzieciaki dostawały kręćka na punkcie zabawek, a co druga dziewczynka nosiła opaskę z uszkami Myszka Miki. Miśki, kubki, szklanki, ubrania, kapcie, walizki, artykuły kuchenne, czapki, balony… Jest w czym wybierać, jest na co wydawać zbędne pieniądze.








Wizyta w Disneylandzie pozwala nam wszystkim na to, by chociaż na jeden dzień znowu poczuć się dzieckiem, bawić się i szaleć. Moja mina na poniższym zdjęciu mówi sama za siebie, a tamten dzień zaliczam jak najbardziej do udanych.  Hakuna Matata! :)


6 komentarzy:

  1. Nie miałabym nic przeciwko spędzeniu radosnego dnia w Disneylandzie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłam już 3 razy i dla mnie 1 dzień na obydwa parki to zdecydowanie za mało. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się spędzić tam chociaż 3 dni i nocować w jednym z disneyowskich hoteli. Takie małe marzenie. Crush Coaster jest super, tylko czekałam w kolejce 75 minut bo tam nie ma fast pass. Relacja z mojego pobytu u mnie na blogu. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Disney'owski hotel to kolejna przygoda - też jestem troszkę ciekawa jak wygląda od środka. :) Tak, tam gdzie nie ma fastpassów kolejki ciągną się godzinami. Taki urok tego miejsca. Jednak czasem warto tyle odstać - przyjemność i radocha gwarantowane! :)

      Usuń
  3. O jaaaa, wycieczka do Disneylandu to moje odwieczne marzenie :) Zazdroszczę! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marzenia trzeba spełniać! Wszystko jeszcze przed Tobą! :)

      Usuń