Podczas tegorocznych Świąt Wielkanocnych coś mnie tknęło i
włączyłam płytę z pieśniami z Taize. A co za tym idzie, zaczęłam wracać wspomnieniami
do tego miejsca i chwil, które tam spędziłam zeszłego lata…
Pierwszy raz do francuskiej wioski Taize zawitałam prawie dwa lata temu. Wtedy byłam nieco
przestraszona, pełna obaw odnośnie sposobu organizacji i funkcjonowania
wspólnoty i tego, czy będę w stanie przystosować się do tamtejszych realiów. Jednak
spędzając tam zaledwie tydzień, już po pierwszym dniu się tam zadomowiłam. I
faktycznie, wioska ma w sobie coś takiego, że jak raz się tam pojedzie, to
przybywa się do tego miejsca ponownie. Na mnie też zadziałała ta magiczna siła
przyciągania i wyjazd do Taize stał się oczywistym w moich zeszłorocznych wakacyjnych
planach.
Za drugim razem dzień przybycia do wioski i przyjęcie nie
było dla mnie już tak stresujące jak za pierwszym razem, kiedy wszystko było
takie obce. Przywykłam już do widoku setek walizek i bagaży umieszczonych pod
namiotem R i w jego okolicach. „Po znajomości” udało nam się otrzymać
zakwaterowanie w „międzynarodowym” pokoju. Mieszkałyśmy bowiem z dwoma
Holenderkami, Francuzką i Niemką. Z dwoma ostatnimi utrzymywałyśmy bardzo
przyjazne relacje, a Holenderki raczej nie były zainteresowane konwersacją.
W czasie ubiegłorocznych wakacji dosyć dużo wyjeżdżałam i
zwiedzałam, zazwyczaj miałam jeden dzień na przepakowanie bagaży i znów
zmieniałam miejsce mojego tymczasowego pobytu. Chciałam zatem, aby czas
spędzony w Taize był przeznaczony głównie na wypoczynek, odreagowanie, a także
na poukładanie sobie pewnych spraw i przeczytanie dobrej książki.
Jednak już na początku pobytu poprzez moją współtowarzyszkę wyjazdu
poznałam bardzo ciekawe osoby – Bruce’a, Chrisa, Nilsa oraz Janę. Wszyscy razem
stworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Spędzaliśmy razem dużo czasu– wspólne posiłki
(zawsze w tym samym miejscu - na murku), spacery do pobliskiej wioski, długie
rozmowy, poranne bieganie (po którym miałam przeokropne zakwasy!).
Pewnego dnia chłopaki wpadli na pomysł, aby wziąć śpiwory,
karimaty, ukulele i „rozbić się” gdzieś poza wioską. Realizacja tej idei nie
zajęła nam zbyt dużo czasu, pół godzinki i wszyscy byliśmy gotowi do wyjścia. Znaleźliśmy
bardzo dogodne miejsce, rozłożyliśmy nasze rzeczy i już po zapadnięciu zmroku
graliśmy i śpiewaliśmy. Wsuwając się w śpiwory mieliśmy nad sobą
ciemnogranatowe niebo z setkami gwiazd. Nigdzie nie widziałam dotąd tak
pięknego, gwieździstego nieba jak nad Taize. To tam nauczyłam się rozpoznawać
Wielki Wóz, który każdego wieczora widziałam wracając do pokoju. I tak
wpatrując się w gwiazdy i próbując je zliczyć zagłębiłam się w krainę snów. A
rano obudziły mnie pierwsze promienie wschodzącego słońca. To był ten moment,
kiedy czuło się magię w powietrzu. Nie zrobiłam wtedy ani jednego zdjęcia. Ale
pamiętam każdy szczegół. Szkoda było patrzeć przez aparatowe szkiełko, kiedy
chwile były tak ulotne…
Zastanawiałam się, czy podjąć jakąś pracę w tym roku. Big Kitchen przypisane dla Polaków brzmiało
dosyć tajemniczo, a nikt też nie był mi w stanie wyjaśnić, na czym ta praca tak
naprawdę polega. No cóż, jest ryzyko jest zabawa – zapisałam się na listę.
Okazało się, że Big Kitchen to nic
innego jak dostarczanie jedzenia z magazynu do kuchni. Czyli bardziej
kolokwialnie mówiąc przenoszenie setek puszek z warzywami czy kaszą, kartonów z
ciasteczkami (które czasem udało nam się podkraść), worków z „papką
ziemniaczaną” (tzn. ziemniaczanym puree) w proszku. Na szczęście mieliśmy do
pomocy specjalne wózki i kilku całkiem sprawnych kolegów. J Po pracy oczywiście
wspólnie wypita herbata i pogawędka. W tym roku moim szefem był Andrea – Włoch,
który przyjechał do Taize na rok, oraz Adam – Australijczyk spędzający tutaj
równie długi czas. Przyznam się szczerze, że to był mój pierwszy kontakt z „Australian English” i czasem miałam
malutkie problemy, żeby w pełni zrozumieć Adama. Jednak był na tyle miły i
cierpliwy, że tłumaczył mniej pojętnym pracownikom zadania na konkretny dzień.
A sama praca, no cóż… Czasem była ciężka. I dosłownie, i w przenośni. J Tym bardziej, że zachowanie niektórych Polaków, którym przypadła ta sama zmiana
w pracy co i mi, pozostawiało sobie wiele do życzenia i momentami pozbawione
było dobrych (a może nawet jakichkolwiek) manier. Czasami było mi naprawdę przykro
i wstyd za nich. Miałam wrażenie, że niewłaściwe osoby znalazły się w
niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Wprowadzenia biblijne miałam z tym samym bratem, co rok
wcześniej – bratem James’em. Bardzo go polubiłam i uwielbiam jego poczucie
humoru, jednak chciałam też poznać innych braci, więc byłam troszkę
rozczarowana. W swojej małej grupce miałam dwie osoby z Portugalii, trójkę
Hiszpanów, jedną Hiszpankę i dwie Polki. Oczywiście i w tym roku nie zabrakło stupid games. Jako, że większość z tych osób była pierwszy raz w Taize, wzięłam na
siebie rolę bycia Contact Person.
Przychodziłam chwilę wcześniej na specjalne spotkania z bratem, na których pytał
wszystkich Contact People czy mamy
jakieś problemy z grupą, jak nam się rozmawia, sugerował pewne zagadnienia do
poruszenia lub opowiadał różne ciekawostki o wspólnocie.
O ile w tamtym roku często wieczory spędzałam bądź w Oyaku,
bądź w pokoju, to w tym roku wolałam po prostu iść do kościoła. Zabierałam ze sobą
pamiętnik, w którym codziennie coś skrobałam i spisywałam wspomnienia i moje bardziej
lub mniej „złote” myśli. Inni w tym czasie rysowali, śpiewali, modlili
się. Zawsze mnie dziwi i jednocześnie
fascynuje ten kontrast między świątynią w Taize a naszymi polskimi kościołami.
Tam zupełnie naturalne jest siedzenie na podłodze, leżenie na niej plackiem,
czytanie książek, itd. U nas jest to zupełnie niedopuszczalne.
Oczywiście i tego roku zawitałam do Oyaka raz czy dwa, aby zobaczyć jak bawią
się Hiszpanie – ponownie byli najgłośniejsi. Zaśpiewałam La Bambę, posłuchałam
gitary, zagrałam w jakąś grę po kole (o bliżej nieokreślonych zasadach),
kupiłam colę o smaku cherry. Ale i
tak najbardziej ceniłam sobie ten „nocny” pobyt w świątyni. Jakoś tak mam, że
nocną porą lepiej mi się myśli.
W gruncie rzeczy miałam mało czasu „dla siebie”. Modlitwy, praca, posiłki, rozmowy, spotkania
zajmowały dużą część dnia. Jednak w ciągu kilku popołudni udało mi się wziąć
książkę i iść na „murek”, gdzie mogłam spokojnie zagłębić się w lekturę. Od
czasu do czasu podnosiłam wzrok aby popatrzeć na okolicę. W ten oto sposób murek stał się chyba moim ulubionym
miejscem we wiosce. Często szłam tam tuż przed kolacją, na którą przychodziłam
spóźniona przez co unikałam kolejki i wchodziłam praktycznie „od ręki”. Raz
przypłaciłam to tym, że zamiast spaghetti, którego już nie starczyło, dostałam
to samo, co poprzedniego dnia… Dobrze, że tylko raz. J
A propos posiłków. Jedzenie, choć praktycznie takie samo jak
poprzednim razem, teraz smakowało mi o
niebo lepiej i ku memu zdziwieniu spożywałam je ze smakiem (nawet niedzielny kuskus
z dużą dawką octu był dosyć… smaczny :D)! I zupełnie nie rozumiałam dlaczego
inni tak narzekają… J
A może to była kwestia towarzystwa? Ponoć na świeżym powietrzu i w doborowym
towarzystwie posiłki smakują lepiej…
Jednego wieczora postanowiłam także odpuścić wieczorną
modlitwę i wybrałam się na dłuższy spacer, aby móc oglądać zachód słońca. Jedyne,
czego mi brakowało tego lata to… słoneczników. Rok wcześniej pola usłane były
żółtymi głowami, a teraz słoneczniki już przekwitły.
Któregoś popołudnia w ramach workshop’u była prezentacja
krajów Ameryki Południowej przez jej rdzennych mieszkańców. Zatańczyli, zaśpiewali, opowiedzieli o swojej
kulturze. Było radośnie i kolorowo. :)
Sobotnia wieczorna modlitwa wciąż wywiera na mnie duże
wrażenie. Piękny to moment, kiedy wszyscy zapalają świeczki i przekazują światełko
innym.
Kolejny tydzień spędzony w Taize pokazał mi, że choć byłam
drugi raz w tym miejscu, to jednak obydwa pobyty diametralnie się od siebie
różniły. Bo każde Taize jest zupełnie inne.
Dla mnie przygoda w Taize to przede wszystkim LUDZIE.
Poznałam tam wiele osób, z którymi mogłam wymienić się doświadczeniem,
podzielić pasją czy po prostu porozmawiać. Bardzo zżyłam się z ludźmi z
ubiegłorocznej grupki i kiedy ich autokar odjeżdżał, było mi naprawdę smutno.
Bo to właśnie ci ludzie sprawili, że dni spędzone we francuskiej wiosce były
tak piękne i wyjątkowe.
Lubię Taize za różnorodność. Przyjeżdżają tam ludzie różnych
narodowości, o różnych światopoglądach, osoby wierzące, ale też i ateiści, czy
osoby poszukujące swojej drogi. To jest miejsce otwarte na wszystkich. Sama
podchodzę do spraw religijnych z dystansem, a mimo wszystko całkiem dobrze
odnajduję się w życiu wspólnoty. Wystarczy trochę dobrej chęci i otwarcia się
na innych. O modlitwach pisałam już wcześniej. Podoba mi się ich forma i
przebieg, lubię pieśni śpiewane w czasie ich trwania, cenię sobie kilku
minutową ciszę. Po prostu lubię TĄ atmosferę. Nie da się tego opisać słowami.
Trzeba tam pojechać i to POCZUĆ.
Jak widać, Taize to miejsce nie tylko dla młodych. Poruszył
mnie widok tej starszej pary.
Za co pokochałam zeszłoroczny wyjazd do Taize? Za wschód i
zachód słońca, za niezwykle gwiaździste niebo i noc spędzoną tuż pod nim, za
ludzi, jakich tam spotkałam, za całkiem znośne jedzenie, za murek, za dużo
zieleni i słońca…
Uwielbiam Taize za to, że po prostu JEST. I wiem, że także i w tym roku tam
pojadę.
Nawet nie wiesz jak bardzo Ci dziękuję za ten wpis :) Zawsze marzyłam, by pojechać do Taize latem, co jest niemożliwe dopóki pracuję w branży w której pracuję. Może kiedyś...
OdpowiedzUsuńAgnieszka, trzymam kciuki, żeby Ci się kiedyś udało wyrwać i tam pojechać! :)
UsuńJakie przepiękne zdjęcia... Słoneczniki w promieniach słońca - mistrzowskie!
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Ogromne pola słoneczników to naprawdę niecodzienny widok.
UsuńPrzepiękne miejsce... Życze Ci w takim razie byś ponownie tam zawitała i ponownie spotkała tych wszystkich wspaniałych ludzi, o których piszesz z takim sentymentem :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo. Mam nadzieję, że i w tym roku uda mi się tam pojechać. Ludzi zapewne poznam innych, ale równie wartościowych. :)
UsuńJa również się wybieram do Taize' ale raczej w sierpniu. To będzie już mój 8 raz....
UsuńPozdrawiam
Zacznę od tego, że zdjęcia słoneczników - PIĘKNE. W ogóle Taiza na Twoich zdjęciach wygląda cudownie. Urokliwa wioska/miasteczko. Mimo, że uwielbiam duże miasta, to takie miejsca też mnie urzekają. Taize wyląduję na mojej 'must visit' liście :)
OdpowiedzUsuńMust visit i must feel! :)
UsuńTaize to idealne miejsce żeby odpocząć od miejskiego zgiełku. ;)
Niezwykle sielsko tam jest. Chciałoby się rozłożyć na trawie i gapić w niebo.
OdpowiedzUsuńCzęsto się tam rozkładałam na trawie, jednak zazwyczaj z nosem w książce. :P
UsuńWOW, po prostu cudowne jest to pierwsze zdjęcie! Zakochałam się od pierwszego wejrzenia!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Sol
PS. A do bloga postaram się czasem zajrzeć... ;) Dodam do moich linków.
Też bardzo je lubię! :)
UsuńDziękuję i zachęcam do zaglądania tutaj. ;)
Bardzo Ci dziękuję za bardzo cenne i piękne wpisy o Taize. Bardzo mi pomogłaś nieświadomie przygotować się do pierwszego wyjazdu w sierpniu na wzgórze :-)
OdpowiedzUsuńJa również dziękuję za miłe słowo i cieszę się, że mogłam pomóc. :)
Usuń