20 lipca 2014

Długo w podróży, czyli o ciemniejszych zakamarkach podróżowania

Ponad półtorej miesiąca (a właściwie to prawie dwa) - tyle spędziłam ostatnio podróżując, a raczej tułając się po świecie. Barcelona, Andora, Warszawa, Gdańsk, Toruń, Tarnów, Rzeszów, Zakopane, Tatry, Łeba, Kraków, Karkonosze. Morze, góry, duże miasta, miasteczka. Polska i zagranica. Pociągiem, autobusem, stopem, samochodem, samolotem, statkiem, motorówką, na nogach, kolejką. Zgodnie z planem i spontanicznie. W dobrym i gorszym nastroju. W słońce i w deszcz. Z walizką, plecakiem, torbą. Tak szybko zleciała niecała połowa wakacji. Dzień po ostatnim egzaminie maturalnym poleciałam do Barcelony. Od tamtej pory w domu byłam kilka razy, jednak bardziej w charakterze gościa, niż domownika. Dwudniowy pobyt w domu był dla mnie po prostu kolejnym etapem w podróży. Dopiero teraz osiądę tutaj na dłuższą chwilę. Bo właśnie odczuwam taką potrzebę pobycia chwilę w domu. Uporządkowania pewnych spraw, odpoczęcia, słodkiego nicnierobienia.


Już drugi raz spędzam wakacje w ten sposób. Rok temu przez dwa miesiące też praktycznie non stop byłam poza domem. Bywałam w nim tylko na jeden dzień, aby zamienić walizkę na plecak, wymienić ciuchy i choć na godzinkę lub dwie spotkać z przyjaciółmi. Następnego dnia przygoda rozpoczynała się na nowo. Rzeszów-Kołobrzeg-Paryż-Trójmiasto-Taize-Tatry-Dolomity. Teraz było podobnie, choć niektóre destynacje uległy zmianie. Jak już się wpadnie w wir podróżowania, to ciężko z niego wypaść. Ale czy aby na pewno? Nie zawsze przecież jest kolorowo. Jednak jedna podróż nakręca kolejną. Skoro jestem już tutaj, to może jeszcze podjadę tam, bo akuratnie mi po drodze albo grzechem byłoby nie zobaczyć jeszcze tego miejsca albo skoro już jestem tu i tu, to od razu pojadę tam i tam. I tak znajdują się kolejne preteksty, aż do momentu, w którym trzeba powiedzieć STOP. Dla mnie chyba właśnie nadszedł taki moment. I bynajmniej nie chodzi tutaj o wyczerpujące się pokłady zasobów finansowych – moja studnia z groszówkami ma bowiem dno. Jednak pominę tutaj kwestię pieniędzy.  


Takie ciągłe podróżowanie, zmiana miejsca pobytu co kilka dni ma swoje dobre i złe strony. Mało jeszcze wiem na ten temat, bo cóż znaczy moje półtorej miesiąca spędzone w podróży (i to jakby nie było z chwilowym pobytem w domu) wobec kilku miesięcy czy lat spędzanych na podróżach przez innych. Jednak jakiś tam pogląd na tę sytuację już mam i jestem w stanie zbliżyć się w wyobraźni do tego, jakie to niesie za sobą konsekwencje. Oprócz oczywistych plusów jakimi są poznawanie obcych kultur, odkrywanie nowych miejsc lub powroty w te ulubione czy sentymentalne, nawiązywanie kontaktów z innymi ludźmi, zdobywanie wiedzy o świecie, poznawanie siebie samego i swoich możliwości, i tak dalej, i tak dalej (o tym rozpiszę się innym razem), pojawiają się także pewne minusy.

Podczas zwiedzania moim głównym środkiem transportu są... nogi. Nie chcę chyba wiedzieć ile kilometrów zrobiłam przez ostatnie 1,5 miesiąca. Bywało tak, że przez większość dnia spacerowałyśmy robiąc 2-3 niezbyt długie postoje. Generalnie dziennie naprawdę dużo chodziłam, nie wspomnę już o chodzeniu w górach. To naprawdę męczy. Tydzień, dwa, może by się jakoś przebolało i tego nie odczuło. I choć jestem zwolenniczką aktywnego wypoczynku to jednak po dłuższym czasie w pewien sposób staje się to uciążliwe, a nogi dają o sobie znać. 


Podobnie jak ciągła zmiana miejsca. Nigdy nie miałam problemów z zaklimatyzowaniem się w danym miejscu, nie sprawia mi kłopotów spanie poza domem, w hostelach, mieszkaniach obcych ludzi, nie potrzebuję komfortowego łóżka aby się wyspać, nie jestem wybredna w tej kwestii. Ci, co mnie dobrze znają uśmiechają się teraz szeroko, bo wiedzą, że potrafię spać w każdych (a już na pewno w tych najmniej odpowiednich) warunkach, nawet podczas oglądania ciekawego filmu. Ale nie w tym rzecz. 


Lubię, kiedy moja walizka służy mi za szafę, też nie jest to dla mnie problemem. Nie potrzebuję ogromnej przestrzeni w pokoju, ba nie potrzebuję nawet osobnego pomieszczenia. Naprawdę szybko przystosowuje się (czasami nawet niebezpiecznie i zanadto przyzwyczajam) do nowych warunków. Lubię zmianę miejsca. Ale w pewnym momencie poczułam, że to już za dużo. Że znowu zaczyna mnie to już męczyć. W czasie ostatniej podróży, zmieniałam miejsce pobytu łącznie jakieś 18 razy. I po tych wszystkich zmianach niezmiernie cenię sobie zastój w domu. W moim pokoju. W moim mieście. Nie muszę w końcu ruszać nigdzie tyłka i za trzy-cztery dni się gdzieś znowu przenosić. Zostaję tutaj dłużej. Ufff. To naprawdę ulga.

Nasz pokój w Paryżu
Jeszcze inna kwestia – jedzenie. W podróży, no cóż, nie jem po królewsku. Nasze śniadanie w wersji exclusive miało postać bagietki, pomidora i camemberta. Czasami pozwalam sobie na wizytę w restauracji -w czasie pobytu za granicą jakiś jeden raz, w Polsce już częściej jadam w pierogarniach, naleśnikarniach, barach mlecznych, itd. Jednak nie oszukujmy się, takie jedzenie, choć reklamowane jako „domowe wyroby” mniej lub bardziej odbiega od naszego mniemania domowej kuchni. A przynajmniej mojego mniemania – nigdy nie mam 100% zaufania do restauracyjnych posiłków, ale to już temat na inną rozmowę. :P Często w podróży nie jadam też pełnowartościowych śniadań, o kolacji już nie wspomnę. Faszeruję się za to nie zawsze zdrowymi, ale w przystępnej cenie przekąskami (to głównie za granicą). Nie codziennie jem owoce i warzywa czy coś mięsnego. Owszem, staram się dbać o to, co jem, ale wychodzi mi to różnie – kolorowo i podłużnie. Jednym słowem – moja dieta najczęściej jest uboga i ograniczona do minimum, co nie wpływa zbyt korzystnie na moje zdrowie, a i czasem nawet odbija się na humorze, bo jak wiadomo – Polak głodny, Polak zły. Nie powiem, czasem do tego wszystkiego dochodzą różne żołądkowe rewelacje i bynajmniej nie jest przyjemnie.

Zapasy na trzy popołudnia :) 
Pogoda. Nie bolą mnie korzonki na jej zmianę, w kościach też tego nie czuję. Nie mam zbyt dużych oczekiwań w jej względzie, nie przeszkadza mi przelotny deszczyk. Ale kiedy już dzień po dniu na termometrze przez 12 godzin utrzymuje się temperatura wyższa niż 25 stopni, do tego jest parno i słońce pali w twarz, to czuję się jak skwarka na patelni i zwiedzanie staje się istnym koszmarem. Nie znoszę zbyt dobrze takich upałów. Ojj nie! Wykańcza mnie to dużo bardziej niż podejście na Czerwone Wierchy (dla tych którzy nie wiedzą – podejścia na Czerwone z Doliny Kościeliskiej wyciskają ze mnie siódme poty). Lubię, kiedy jest ciepło i słonecznie, jednak upał męczy mnie niezmiernie. Dlatego lato i wakacje nie zawsze są dla mnie najlepszym okresem na podróże.  

Z dwojga złego czasem wolę deszcz...  :)
Czas… Mam wrażenie, że w podróży upływa trzy razy szybciej, przez co czasami mi go najzwyczajniej brakuje. Chciałabym dłużej cieszyć się daną chwilą, a ona upływa tak szybko. Dlatego mam wrażenie jakby te półtorej miesiąca trwało jakieś 3-4 tygodnie, albo nawet i krócej. 


Podróżując na własną rękę, sama muszę zaplanować każdy dzień, poszukać informacji na dany temat, zorientować się w dojazdach, poszukać noclegów, itd. Nie raz miałam ochotę, żeby ktoś zrobił to za mnie i mówił po kolei gdzie idziemy, jak i po co – jednym słowem chciałam mieć wszystko podane na tacy. I chociaż naprawdę lubię planować sama sobie czas, to jednak w pewnym momencie ponownie byłam już tym znudzona i no tak, znowu odrobinkę zmęczona.  


Takie podróżowanie maluje zupełnie inny obraz i gwarantuje zupełnie inne odczucia, niż gdyby każdy z etapów tej podróży był oddzielną wyprawą. To wszystko składa się jednak w pewną całość. I ta podróż, podobnie jak większość poprzednich (i zapewne kolejnych także) była dla mnie bardzo ważna. Inna. Specyficzna. Wiele się nauczyłam, poznałam nowe miejsca, ludzi, ale też i siebie samą, podjęłam ważne decyzje.  


W barcelońskim hostelu spotkałam Australijkę, która była w podróży od dwóch miesięcy i zamierzała podróżować przez kolejne trzy. Zapytałam ją, jak to jest być tyle czasu ciągle w podróży. Odpowiedziała że... po prostu się przyzwyczaiła. Na ten cel zarabiała pieniądze, a teraz spełnia swoje pragnienia. Miała ze sobą tylko walizko-plecak, a w nim to, co najbardziej potrzebne. Ciekawa jestem z jakimi negatywnymi stronami podróżowania ona się boryka (o ile takowe w jej mniemaniu istnieją)…  :)


Koniec końców, uwielbiam podróżować, poznawać i odkrywać. I to jest moja pasja. Jednak czasem bywają gorsze chwile. W podróży, tak jak i w życiu, ma się gorsze dni. Trzeba po prostu to przeczekać. Ten gorszy dzień się skończy, a po nim wstanie nowy, pełen przygód i pozytywnych emocji. 


Teraz najzwyczajniej w świecie cieszę się, że już wróciłam do domu i zostanę tutaj chwilę. Hmmm… a może tak po prostu troszkę się stęskniłam? Gdyby ktoś teraz zaproponował mi jakiś wyjazd, to… chyba bym odmówiła. Nie mam ochoty ruszać się z domu. Ot tak, po prostu. Tym bardziej, że to ostatni taki dłuży pobyt w tych murach. Od października pójdę na studia i się przeprowadzę. Powrotu do rodzinnego miasta nie przewiduję…

Moje cztery kąty  :)

Ciekawa jestem, jak to jest u Was? 
Czy podróże są dla Was czymś zupełnie bezproblemowym, 
czy może pojawiają się jakieś gorsze strony? J

12 komentarzy:

  1. Upał albo ulewa - to takie złe strony podróżowania. Słońce mnie nie lubi niestety i robi czerwone kropki na mojej jasnej skórze. Poza tym raczej same pozytywy, lubię się przemieszczać i cieszę się na każdy kolejny lot :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też jak najbardziej to lubię. Jednak po takim dłuższym czasie mam po prostu dosyć. :)

      Usuń
  2. Na pewno bardzo miło jest po takiej dłuższej podróży wrócić do domu, myślę, że to w dużej mierze kwestia stęsknienia się za znajomymi kątami i po prostu odsapnięcia. Jedni mogą być ciągle w drodze przez rok, inni przez góra tydzień. Fajnie, że udało Ci się tyle zwiedzić i zobaczyć, a świadomość, że zrobiło się to tylko swoimi siłami, ogarnęło to wszystko logistycznie, czasowo itp chyba daje teraz sporo satysfakcji. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W moim przypadku ta tęsknota na pewno jest, jednak nie dominuje, lecz chęć odsapnięcia już prędzej. A satysfakcja oczywiście ogromna! :)

      Usuń
  3. No patrz, jakoś w ogóle Ci nie współczuję ;) ;) Ale masz rację, chwile słabości miewa każdy. Ja miałam chyba w Szkocji rok temu ich najwięcej

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba lepiej jest podróżować często, ale na krócej niż kilka tygodni pod rząd. Męczą mnie podróże dłuższe niż tydzień. No, ale ja jestem duuuuuużo starsza:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dłuższe podróżowanie ma swoje wady i zalety - jak wszystko. Myślę, że tak 2-3 tygodnie to wystarczy. Potem chwila odpoczynku, fascynacja następną podróżą i znowu jakiś wyjazd. :)

      Usuń
  5. Mam dokładnie to samo co Ty. Jak mam gdzieś jechać, to jestem podekscytowana, super tu, super tam... Ale przy końcówce juz lekko zmęczona, juz mi sie chce do domu...
    Podróże kształcą, dzięki nim wiem duużo wiecej. Ale też męczą i mają minusy - jak wszystko.
    Teraz też jestem w trakcie wyjazdu, to dopiero pierwszy tydzień, a jak na razie zero takiego prawdziwego relaksu - cały czas aktywny wypoczynek, wiec też to odczuwam. Ale jutro dzień na plaży i to nie byle gdzie ;)) Chwilo trwaj!
    Tak czy siak, za 2 tygodnie, przed powrotem do domu, juz będę chciała w nim być :)
    Nadal jednak moja fascynacja Stanami jest tak ogromna, że na tą chwilę myślę, że byłoby wspaniale tu mieszkać na stałe. Za parę miesięcy, pewnie stwierdzę, że niekoniecznie ;))
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło, że ktoś podziela moje zdanie. Pozdrawiam również! :))

      Usuń
  6. W tak długich podróżach jeszcze nie byłam. Zawsze mam jakieś przerwy w domu na odpoczynek, więc jeszcze nigdy nie odczuwałam zmęczenia podróżowaniem. Zawsze jest dla mnie za krótko. Nawet nie zdążę się stęsknić. I chyba chciałabym w końcu wyruszyć w taką podróż, żeby w jej trakcie zapragnąć powrotu do domu.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nic tylko pozazdroscic. Udanej reszty wakacji zycze!

    OdpowiedzUsuń