13 marca 2015

Tatry w zimowej odsłonie, czyli wędrówka na Halę Gąsienicową

Góry zimą to dla mnie zupełnie inne góry niż latem. I bynajmniej nie chodzi tylko o trudności techniczne, czy zwiększone niebezpieczeństwo - to są sprawy oczywiste. Dla mnie, to właśnie dopiero zimą góry pokazują swój prawdziwy majestat. Gdy przykryte są płatami śniegu, z którego wystają gdzieniegdzie czarne skały. Taki widok budzi we mnie respekt. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, z tego jak nic nieznaczącą istotą jest człowiek w obliczu gór. Ale wtedy też czerpię największą radość z ich przemierzania, z tego, że mogę tam być.


O tym, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nas zimową porą w górach, co trzeba ze sobą zabrać na zimową wyprawę i o wszelkich innych kwestiach organizacyjnych napiszę jednak innym razem. Dzisiaj skupię się raczej na obrazie, nie na słowie. Jakoś tak się stało, że ostatnio bliższa jest mi fotografia, a przelanie myśli na ‘papier’ i ubranie ich w słowa przychodzi mi troszkę opornie. Bo czy tak naprawdę da się to wszystko opisać słowami? :)


To był jeden z bardziej wyjątkowych dni, jakiego zimą doświadczyłam w Tatrach. Wybraliśmy się na Halę Gąsienicową przez Boczań, a następnie nad Czarny Staw Gąsienicowy. Gdy byliśmy tam jesienią, wiał halny. Tym razem jednak panowała wyjątkowa cisza i spokój. Po prostu… żyć nie umierać! Chwilo trwaj! :) 



Wielki Kopieniec


23 stycznia 2015

Nasz Bałtyk, czyli o tym, za co go tak bardzo cenię

Wiele mórz i wiele plaż oferują nam europejskie wybrzeża. I choć byłam tylko na kilku z nich, największy sentyment będę zawsze miała do naszego Bałtyku. Morza, o dostęp do którego dzielnie walczyli nasi przodkowie. Kocham go przede wszystkim za… 




15 stycznia 2015

Jarząbczy Wierch, czyli do trzech razy sztuka

Przez Grzesia i Rakoń docieramy na Wołowiec. Jest zimowy, piękny dzień. Co prawda nie mieliśmy konkretnych planów na dalszą część wędrówki, ale pogoda i dobre warunki kusiły i przywodziły na myśl pomysł wejścia jeszcze na Jarząbczy Wierch. Nie do końca jednak byliśmy jednomyślni w tej kwestii, a dochodziła jeszcze nieznajomość tego terenu, bowiem nigdy wcześniej trasy Wołowiec – Jarząbczy –Kończysty nie przemierzyliśmy. Długo jednak „biwakujemy” na Wołowcu, w końcu spotykamy dwójkę podchodzącą od strony Jarząbczego właśnie. Pytam o warunki na trasie i słyszę, że oni musieli zawrócić, bo jedno miejsce jest praktycznie nie do przejścia bez liny i czekana. O tym jak zakończyła się ta wyprawa można poczytać tutaj :)

Przez Wyżnią Dolinę Chochołowską, zielonym szlakiem docieramy na Wołowiec. Jest upalny, letni dzień, czas burzowy w Tatrach. Zbliża się południe. Tym razem mamy konkretne plany – Jarząbczy Wierch. Nad nami jednak ciemne chmury, po stronie słowackiej grzmi i błyska się, podobnie jest nad Doliną Chochołowską. Zaczyna padać deszcz. Ciężko nam zrezygnować z dalszej wędrówki, ale ostatecznie podejmujemy decyzję o zejściu. Hmm, na punkcie burzy chyba jestem trochę przewrażliwiona. Tym bardziej w górach i na graniowym odcinku. Zdążyliśmy zejść do przełęczy, a deszcz ustał i znowu zaczęło wychodzić słońce.  Godzina była jeszcze przyzwoita, więc ostatecznie wybraliśmy się na Rakonia, a potem na Grzesia. Robiąc sobie dłuższy odpoczynek na tym ostatnim, wygrzewając się w słońcu wpatrywaliśmy się w sylwetkę niezdobytego także i tym razem Jarząbczego Wierchu.

W Tatrach wieje halny. Co prawda najgorsze już przeminęło, ale wiatr wciąż hula. Jest jesienny, pochmurny dzień. Cel naszej wyprawy – po raz kolejny Jarząbczy Wierch. W drodze na Polanę Chochołowską pada deszcz, widzimy, że góry są lekko zamglone – tam też zapewne pada. Bynajmniej nie nastraja mnie to optymistycznie. Przy schronisku robimy sobie krótki postój. Góry skrywają się w chmurach i nie bardzo zapowiada się na to, by je przewiał wiatr.  Mam ochotę zmodyfikować plany i udać się najpierw na Trzydniowiański Wierch, a potem w stronę Jarząbczego. Jednak mój współtowarzysz mówi stanowcze nie, pójdziemy zgodnie z planem. Nie oponuję. Zatem ruszamy. Przynajmniej już nie pada. :)

7 stycznia 2015

ESM w Pradze, czyli o wolontariacie na Taize

Tak jak już wcześniej wspominałam, w tym roku po raz pierwszy pojechałam na Europejskie Spotkanie Młodych jako wolontariusz. Nasz wyjazd był dwa dni wcześniej niż przyjazd pozostałych uczestników, bowiem już 27 grudnia. Przyjęcie w zasadzie wyglądało tak samo, już na początku nastąpił rozdział prac. Pomimo tego, że na wcześniejszym formularzu zgłoszeniowym zapisałam się na „przyjęcie Polaków 29.12” (inne możliwości to: chór, pomoc przy posiłkach, transporcie,  pomoc w lokalnym punkcie przyjęcia) to ostatecznie trafiłam do grupy pracy przy zbiorowym miejscu zakwaterowania. 


Na początku jeden z wolontariuszy wyjaśnił nam mniej więcej, na czym będzie polegała nasza praca. Okazało się, że pod naszą opieką będzie jedna z największych szkół, w której zakwaterowanych zostanie około 300 osób. Nie za bardzo nam się to spodobało, bo zupełnie nie takich zobowiązań się spodziewaliśmy. Liczyliśmy na to, że pomożemy w przyjęciu Polaków 29 grudnia, a potem już normalnie będziemy uczestniczyć w spotkaniu. A było zupełnie inaczej…