Kończą się moje ferie zimowe. Zimowe? To chyba troszkę za dużo
powiedziane. W tym roku przecież nie ma zimy. Po jesieni przyszła wiosna. Jako
że moją ulubioną porą roku jest jednak zima, byłam spragniona widoku białego
puchu i poczucia mroźnego powietrza lekko szczypiącego w nos. Zatem – oczywisty kierunek: Tatry. W środku
lutego nawet i Zakopane budziło się do życia niczym pierwsze wiosenne pierwiosnki.
Na szczęście górskie szczyty były białe.
To od razu poprawiło mi humor. J
Cel: Grześ –
Rakoń – Wołowiec
Szlaki: żółty – niebieski –żółty
Ulokowaliśmy się w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Rzadko bywałam w tamtych rejonach Tatr Zachodnich, zatem czas najwyższy
aby nadrobić zaległości. Pierwszego dnia postanowiliśmy przejść się znaną już
nam trasą, czyli Grześ – Rakoń –
Wołowiec. Pogada zapowiadała się bardzo optymistycznie – błękitne niebo,
białe obłoki i słońce. Poprzedniego wieczoru przyprószyło troszkę śniegu, więc
jak na moje oko warunki idealne. Już przed godziną 8 jesteśmy na szlaku i
pniemy się w górę. Początkowo idziemy ścieżką przez zalesiony teren.
Gdzieniegdzie przebłyski pomiędzy drzewami ukazują nam górskie wierzchołki.
Szlak jest przetarty i widoczny, nie mamy więc żadnych kłopotów i trudności.
W końcu otwarta przestrzeń i od razu widoki z niemalże najwyższej
półki. Coś, na co tak długo czekałam! Od tej chwili nie rozstaję się z
aparatem. Próbuję uchwycić panoramę, chwytać każdy moment. Moją uwagę przyciąga
Bobrowiec. Zapisuję każdy obrazek w
pamięci. W końcu to dużo cenniejsze niż zdjęcia. :)
Słońce pięknie promienieje na prawie bezchmurnym niebie i
ilekroć zmieniamy kierunek naszego marszu, słońce robi to samo i wciąż nieubłaganie
rozświetla nasze twarze. Przypomina mi się tekst piosenki „iść, ciągle iść w
stronę słońca…”. Tak, to zdanie staje się dzisiaj naszym słowem przewodnim.
Tuż po godzinie 9 wchodzimy na Grzesia (1653 m n.p.m.). Krótka przerwa na małe rozeznanie w
terenie. Wyciągam mapę, porównuję widoki ze zdjęciem i rozpoczynam lekcję z
tatrzańskiej topografii. Idzie mi dosyć sprawnie. Z łatwością rozpoznaję wierzchołek
Wołowca i Rakonia znajdujących się tuż przed nami. W tle, po prawej stronie,
słowackie Rohacze, po lewej Łopata i Jarząbczy Wierch.
Wciąż mając te widoki przed naszymi oczyma, schodzimy na przełęcz i wędrujemy niebieskim szlakiem w stronę Rakonia. Wokół nas nie ma żadnej żywej duszyczki. Jest poranek, góry są takie świeże, „nietknięte”. Bardzo lubię to uczucie. I ten majestat gór...
Idziemy stosunkowo wolno, nigdzie nam się nie spieszy,
godzina jeszcze dosyć wczesna, delektujemy się chwilą. Na Rakoniu (1879 m n.p.m.)pora najdłuższy odpoczynek i małe co-nieco. Stamtąd
Wołowiec wydaje się być na wyciągnięcie ręki.
Nie mija godzina i witamy się z
tabliczką „Volovec 2063 m n.p.m.”.
Podejście nie sprawiło nam większych problemów. Raki dobrze wbijały się w cienką
warstwę śniegu, czułam się zatem stabilnie.
Szczyt jest pusty. Widoki bajeczne. Szczególne wrażenie
robią na mnie małe kłębki mgły rozpościerające się nad Doliną Jamnicką. Tak, to
jest dokładnie ten moment, w którym mam ochotę usiąść i patrzeć, podziwiać,
kontemplować. Góry, góry, moje góry! - krzyczę w myślach i podśpiewuję tę Bratankową
nutkę.
Siadam na słupku granicznym, piję kubek gorącej herbaty, jem
kostkę zasłużonej gorzkiej czekolady. Nigdzie nie smakuje ona lepiej jak w
górach, po intensywnym wysiłku. Zawsze mam ją w plecaku podczas wędrówki. :)
Przejrzyste błękitne niebo, ogrzewające nas promienie
słoneczne oraz brak wiatru sprzyjały i zachęcały do dłuższego postoju. Rozpościerała
się wspaniała panorama na Tatry Zachodnie (Ciemniak, Goryczkowe Czuby, Kasprowy
Wierch; Starorobociański, Jarząbczy, Kończysty i Trzydniowiański Wierch,
Błyszcz i Bystra, Łopata, Jakubina), oczywiście nie mogło zabraknąć też
wszędobylskiego Giewontu.
W tle Tatry Wysokie – tutaj znakomicie prezentowała
się moja ulubiona Świnica. Widać też było między innymi Krywań, Gerlach, Wysoką,
Rysy.
Na szczycie pojawiają się kolejni jego zdobywcy. Spotykam
też dwóch mężczyzn, którzy wchodzili na Wołowiec od drugiej strony. Jako że
rozważaliśmy opcję pójścia dalej, na Jarząbczy Wierch, zapytałam o warunki na
szlaku. Tym razem przekonałam się o wartości powiedzenia „kto pyta, nie błądzi”.
Okazało się, że musieli oni zawrócić, ponieważ w pewnym momencie były tak złe
warunki (oblodzenie i nieprzyjazna pokrywa śnieżna), że ich zdaniem bez czekana
i linki nie dałoby rady pójść wyżej. Decydujemy się zatem na powrót tą samą
trasą. Pierwotnie chcieliśmy też zejść szlakiem zielonym, jednakże był on
nieprzetarty i dosyć solidnie pokryty śniegiem. Mimo wszystko ucieszyłam się,
że wracamy tą samą drogą. Jak najbardziej odpowiadają mi te szlaki, a mając w
perspektywie otaczające mnie widoki – czysta przyjemność!
Tak więc po ponad godzinnym postoju na Wołowcu schodzimy na
przełęcz. W tym czasie, wszyscy, którzy weszli na górę po nas, zdążyli już opuścić
wierzchołek. Ponownie zostaliśmy sami. Schodząc z Rakonia znowu się nie
spieszymy, idziemy raczej spacerowym tempem. Czas nas nie goni. Przed nami maluje się widok Kominiarskiego
Wierchu, który w tej scenerii staje się moim numerem jeden.
Słońce powoli chyli się ku horyzontowi. Zapala się w mojej
głowie lampka. „A jakby tak poczekać na zachód słońca…?” Do tego czasu zostało
szacunkowo około dwóch godzin. Jednak często robimy przystanki przy słupkach
granicznych – a to na zdjęcie, a to na łyk herbaty, a to tak po prostu. Czasem
rozmawiamy z turystami, którzy nas mijają. Wspólnie rozpływamy się nad dogodnymi
warunkami jakie dzisiaj panują. Rozmawiamy o planach na jutrzejszy dzień,
opowiadamy o dzisiejszej wycieczce. Okazuje się, że sporo osób również zatrzymała
się w schronisku. I tak miło upływa nam czas.
Ponownie wchodzę na Grzesia. Tam zastaję taki obrazek:
Drewniany krzyż został na szczycie ustawiony w roku 1992 na
pamiątkę konspiracyjnych spotkań działaczy opozycyjnych z Polski i Słowacji.
Rozkładam swoje rzeczy, opieram się o słupek i… wpatruję się
przed siebie. Bo przede mną lekko pomarańczowe już słońce, którego promienie
wciąż rozpieszczają, a także szeroka panorama obejmująca szczyty takie jak Trzy Kopy, Hrubą Kopę, Banówkę czy Spaloną. Po
niedługiej chwili zostaję na górze sama. Osoby, które dzisiaj przemierzyły tę
samą trasę co my, zeszły już na dół mijając nas. Wokół nie było zatem nikogo.
Miałam takie wyjątkowe poczucie, że jestem tylko ja i góry. I zachodzące słońce.
O takiej chwili zawsze marzyłam. Czułam spokój, wyjątkowość i majestatyczność. Góry
były tak blisko… Wciąż mam przed oczyma ten moment. Żadne
słowo, ani żadna fotografia nie jest w stanie opisać tamtej chwili i oddać tych
emocji, które wtedy mi towarzyszyły.
Kiedy ostatnie promienie słońca schowały się za Salatyńskim
Wierchem, opornie zaczęłam się zbierać do zejścia. Non stop jednak odwracałam
się za siebie wciąż chłonąc obrazek ciemniejącego nieba nad białymi szczytami,
które pod osłoną ciemności stawały się bardziej patetyczne. W końcu szlak wkroczył pomiędzy las, a ja w
ciemności już wróciłam do schroniska.
Na koniec jeszcze troszkę merytorycznych danych.
Naj naj naj piękniejsze zdjęcia na świecie! Chyba kilka sobie wywołam i powieszę nad łóżkiem, żeby wiedzieć, co tracę nie lubiąc chodzenia po górach ;))
OdpowiedzUsuńDużo tracisz kochana! :)
UsuńWarunki - super :) Zdjęcia też :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że chociaż w górach uchowało się trochę zimy w tym sezonie :)
Tak, trochę to jest dobre określenie :)
UsuńA warunki rzeczywiście były obłędne!
WOW, jaka pogoda! Jakie słońce! Mix ze śniegiem - niesamowite! Cudne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńTakie właśnie są nasze Tatry! :)
UsuńW urok Tatr nie wątpię, ale zimowe zdjęcia są bardzo trudne technicznie. Wychodzi Wam to naprawdę bardzo, bardzo dobrze!
UsuńDziękuję bardzo :) Ale przyznam szczerze, że najlepszego sprzętu to nie mamy. Stare jak świat cyfrówki Canona. Moja niestety już odmówiła posłuszeństwa...
UsuńZdjęcia mistrzostwo świata!!! :) W sierpniu szliśmy też tą trasą, widoki zrobiły na nas niesamowite wrażenie :) patrząc na te zdjęcia już wiemy, że koniecznie musimy powtórzyć wędrówkę zimą :) a herbatka i kostka czekolady nigdzie nie smakuje tak jak na górskim szczycie :)
OdpowiedzUsuń