Podczas tegorocznych Świąt Wielkanocnych coś mnie tknęło i
włączyłam płytę z pieśniami z Taize. A co za tym idzie, zaczęłam wracać wspomnieniami
do tego miejsca i chwil, które tam spędziłam zeszłego lata…
Pierwszy raz do francuskiej wioski Taize zawitałam prawie dwa lata temu. Wtedy byłam nieco
przestraszona, pełna obaw odnośnie sposobu organizacji i funkcjonowania
wspólnoty i tego, czy będę w stanie przystosować się do tamtejszych realiów. Jednak
spędzając tam zaledwie tydzień, już po pierwszym dniu się tam zadomowiłam. I
faktycznie, wioska ma w sobie coś takiego, że jak raz się tam pojedzie, to
przybywa się do tego miejsca ponownie. Na mnie też zadziałała ta magiczna siła
przyciągania i wyjazd do Taize stał się oczywistym w moich zeszłorocznych wakacyjnych
planach.
Za drugim razem dzień przybycia do wioski i przyjęcie nie
było dla mnie już tak stresujące jak za pierwszym razem, kiedy wszystko było
takie obce. Przywykłam już do widoku setek walizek i bagaży umieszczonych pod
namiotem R i w jego okolicach. „Po znajomości” udało nam się otrzymać
zakwaterowanie w „międzynarodowym” pokoju. Mieszkałyśmy bowiem z dwoma
Holenderkami, Francuzką i Niemką. Z dwoma ostatnimi utrzymywałyśmy bardzo
przyjazne relacje, a Holenderki raczej nie były zainteresowane konwersacją.