Marzy mi się długa podróż na stopa. I kiedyś na pewno to
marzenie zrealizuje. Póki co postawiłam dopiero pierwszy kroczek do celu. W
czasie pobytu w Taize udało mi się namówić dziewczyny, żebyśmy zastopowały do
Cluny. Na szczęście nie dały się długo prosić. Tak więc miałyśmy już plan na
wolne popołudnie. Bez problemu znalazłyśmy karton, pożyczyłyśmy markera i raz
dwa napisałyśmy CLUNY. Następnie tup, tup, zaczęłyśmy schodzić do głównej
ulicy, skąd chciałyśmy zacząć naszą przygodę. Przed nami szła grupka znajomych
Polaków, którzy… także mieli zamiar stopować do Cluny. Już przed dojściem do
głównej ulicy mijały nas samochody, więc nie próżnowałyśmy i kciuki poszły w
ruch. I tak udało nam się załapać na transport. Miły pan z córką (obydwoje z
Afryki) podwieźli nas do samego centrum miasteczka.
Wcześniej już raz byłam w Cluny, mniej więcej znałam więc
miasteczko. Nasz czas był troszeczkę ograniczony, jednak wystarczająco długi by
pozwolić sobie na spacer wśród ceglanych budynków oraz głównej promenady.
Miałam ochotę na prawdziwego francuskiego croissanta, którego zdołałam sobie
zamówić po francusku (po roku nauki tego języka :D ohh, jakaż byłam z siebie
dumna!), dziewczyny z kolei wolały coś na ochłodę, czyli lody. Wybór lokalu był
dosyć prosty, bo gdy tylko usłyszałyśmy zza rogu brzmienie harfy, od razu podążyłyśmy
za słyszanymi nutami. Oj, długo tam
mogłybyśmy siedzieć wsłuchując się w piękną melodię graną przez pewnego
Francuza. Uwielbiam brzmienie harfy. Takie delikatne i subtelne …