26 grudnia 2014

ESM w Strasburgu, czyli o tym, że warto się uczyć języków obcych

Wieczór drugiego dnia Świąt upłynął mi na pakowaniu się i przygotowywaniu do wyjazdu. Podobnie jak dwa lata temu oraz w zeszłym roku, tak i w tym wybieram się na Europejskie Spotkanie Młodych. Tym razem do naszych południowych sąsiadów, Czechów - spotkanie bowiem odbędzie się w Pradze. Teraz zdecydowałam się także na wcześniejszy wyjazd jako wolontariusz, czeka mnie zatem wiele nowych wrażeń. Nastrajając się więc na ten wyjazd, wspominam to, co było w zeszłym roku w Strasburgu.    


 Strasburg – miasto leżące na pograniczu Francji oraz Niemiec, które w zeszłym roku nawiązywało do jedności i pokoju na świecie. Skoro pogranicze dwóch krajów to zakwaterowań mogliśmy się spodziewać zarówno w Niemczech, jak i we Francji, dosyć duża część z nich leżała bowiem poza samym miastem, w okolicznych wioskach czy miasteczkach. Mi akuratnie trafiła się parafia w Rosenwiller – małej, francuskiej wiosce, oddalonej od Strasburga o ok. 30km. Każdego dnia specjalny autokar zawoził nas do centrum miasta, a po wieczornej modlitwie, około 22, przywoził z powrotem do miejsca zakwaterowania. Oprócz naszej grupy, była jeszcze druga polska grupa z Warszawy, Włosi oraz Chorwaci. Wybornego towarzystwa zatem nie brakowało. Rodziny, które nas gościły to głównie starsze małżeństwa, kochani dziaduszkowie, którzy użyczyli nam swojej gościnności i okazali dużą troskę. Nam trafiło się właśnie takie starsze małżeństwo. Spodziewałyśmy się skromnego pokoju, wolnego kąta, a oni dali nam do dyspozycji całe mieszkanko z oddzielnym wejściem. Jednak żeby nie było zbyt pięknie, okazało się, że komunikacja z nimi była nieco utrudniona. Dziewczyny, które ze mną mieszkały nie mówiły ani po niemiecku, ani po francusku. Angielski na nic się tu zdał. Ja, niby uczyłam się niemieckiego od gimnazjum, ale w liceum trafiłam na nauczycielkę, która bardzo skutecznie mnie zniechęciła do dalszego rozwijania się w tym kierunku, a potem zmuszona byłam od uczenia się znowu od podstaw. Moje lenistwo połączone ze stosunkowo niewielkimi wymaganiami nauczyciela dało się we Francji we znaki. Francuskiego z kolei dopiero zaczynałam się uczyć i nie za wiele potrafiłam sklecić. Chcąc powiedzieć coś do sympatycznych staruszków w ich rodzimym języku siliłam się przez chwilę, która jednak została przerywana przez ich piękną francuszczyznę, której nijak pojąć nie mogłam. Kiedy moja mina dała do zrozumienia Panu Domu, że nie wiem, o czym on do mnie mówi, kochany dziadziuś powtarzał wolniej, zaczynając po francusku, a kończąc… po niemiecku. Znał on bowiem niemiecki, nie jakoś wybitnie, ale umiał się składnie wypowiedzieć. Taka językowo-kulturowo mieszanka. Wprowadzało to jednak jeszcze większy zamęt, choć nie powiem, samej mi się już zaczął plątać język w tej polsko-niemiecko-francuskiej mieszaninie myśli. Do tego dochodził oczywiście język niewerbalny i pokazywanie palcem, o co dokładnie chodzi. Okazało się jednak, że ta mieszanina języków całkiem dobrze się sprawdza i po dłuższej chwili dociera do nas, że Pani przyniesie nam rano śniadanie, że tutaj jest herbata, że klucz zostawiać tu i tu, a bramkę otwierać tak i tak, itd. Uśmiech na twarzy i błysk w oczach też był bardzo pomocny. :)


Zastanawiałam się tylko, jak to będzie na wspólnym, noworocznym obiedzie…  Wiadomo, że przyjemniej jest, kiedy można porozmawiać, powiedzieć jakieś miłe słowo, ładnie podziękować za gościnę. A tutaj jednak taka bariera językowa istniała… Na szczęście jakoś się trochę przemogłam, zmotywowałam mój umysł do pracy na najwyższych obrotach i gdzieś z zakamarków pamięci wydobyłam niemieckie słówka, udało się nawet poskładać je w zdania (niezbyt kształtne ale jednak :D). Pan Domu też użył swej niemieckojęzycznej wiedzy i opowiadał o przeszłości, swojej rodzinie i innych ciekawych rzeczach. Noworoczny obiad okazał się wspaniałym i niezwykłym czasem, gdzie przestały istnieć bariery językowe, a liczyło się to, by spędzić trochę czasu w swoim towarzystwie.

Jaki z tego morał? Trzeba po prostu zmusić się i uczyć języków obcych, bo niestety, ale jak widać samym angielskim świata się nie zawojuje. I chociaż można nawiązać kontakt na zasadzie „Kali jeść, Kali pić” (lepsze to niż nic!) to o ileż przyjemniej jest móc z kimś wymienić głębsze refleksje i po prostu porozmawiać. :)


Teraz jeszcze słów kilka o samym Rosenwiller. Tak jak już wspominałam, to niewielkie miasteczko, liczące ok. 600 mieszkańców. Droga do centrum Strasburga zabierała nam około 45 minut jadąc autokarem. Punktem centralnym Rosenwiller jest kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP. Został wzniesiony już w roku 1246, a do dzisiaj zachowały się liczne elementy w stylu gotyckim. Ostateczny wygląd świątyni został uformowany w 1881r. i z niewielkimi zmianami obowiązuje po dziś dzień. Na uwagę zasługują także kościelne organy. Dzięki uprzejmości pana organisty, nasz kolega, który potrafi grać na tym instrumencie, mógł nam zaprezentować swoje umiejętności. Jeden z mieszkańców opowiedział nam także dokładną historię świątyni (na szczęście był w grupie biegły, francusko-polski tłumacz :D).  Innego przedpołudnia z kolei, jedna z parafianek zabrała nas na żydowski cmentarz, jeden z największych w Alzacji. Najstarsze tamtejsze nagrobki pochodzą z drugiej połowy XVI wieku.  Szacuje się, że spoczywa tam około 6 tysięcy Żydów. Dzisiaj już rzadko, ale jednak czasami również chowa się tam zmarłych.










Domeną Alzacji są przepiękne świąteczne dekoracje. Większość domków we wiosce była pięknie przyozdobiona świątecznymi akcentami – misiami, światełkami, stroikami, itd. Aż miło było przespacerować się tamtejszymi wąskimi uliczkami… Dowiedziałyśmy się też, że kilka lat temu dom naszej rodziny goszczącej został uznany za najpiękniej przystrojony dom na Święta.  Zdaje się, że w Rosenwiller mają takie wewnętrzne mini-konkursy. :)








Na początku byłam trochę zawiedziona, że nie będę usytuowana w samym Strasburgu, jednak potem zmieniłam zdanie. Okazało się, że czas spędzony w autokarze sprzyja nawiązywaniu nowych znajomości i zacieśnianiu więzi międzyludzkich. A jak spędziliśmy Sylwestra? Z uśmiechem na twarzy i w sielskiej atmosferze.  :)  

Jednak wyjazd do Strasburga nie tylko dlatego był wyjątkowy. W ostatnim poście o Taize pisałam o tym, że spotkałam we wiosce fantastycznych ludzi, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłam i zżyłam. W Strasburgu wszyscy ponownie się spotkaliśmy, a czas wspólnie spędzony był po prostu bezcenny i magiczny… 
PS. Niektóre zdjęcia dzięki uprzejmości Michaliny. Dziękuję i pozdrawiam! :)

4 komentarze:

  1. Udanego spotkania :) Ja też jadę po blisko 5-letniej przerwie, ale ze względu na gości na drugi termin. Grupy pracy są super :) Wspaniałych wrażeń!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, mimo wszystko Praga była udana. :) Cieszę się, że dla Ciebie także.

      Usuń
  2. Świetne spotkanie! Na pewno masz piękne wspomnienia :)
    Udanego kolejnego w Pradze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wspomnienia z takich wyjazdów są najcenniejsze, to co pozostaje w serduchu! :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...