13 marca 2015

Tatry w zimowej odsłonie, czyli wędrówka na Halę Gąsienicową

Góry zimą to dla mnie zupełnie inne góry niż latem. I bynajmniej nie chodzi tylko o trudności techniczne, czy zwiększone niebezpieczeństwo - to są sprawy oczywiste. Dla mnie, to właśnie dopiero zimą góry pokazują swój prawdziwy majestat. Gdy przykryte są płatami śniegu, z którego wystają gdzieniegdzie czarne skały. Taki widok budzi we mnie respekt. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, z tego jak nic nieznaczącą istotą jest człowiek w obliczu gór. Ale wtedy też czerpię największą radość z ich przemierzania, z tego, że mogę tam być.


O tym, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nas zimową porą w górach, co trzeba ze sobą zabrać na zimową wyprawę i o wszelkich innych kwestiach organizacyjnych napiszę jednak innym razem. Dzisiaj skupię się raczej na obrazie, nie na słowie. Jakoś tak się stało, że ostatnio bliższa jest mi fotografia, a przelanie myśli na ‘papier’ i ubranie ich w słowa przychodzi mi troszkę opornie. Bo czy tak naprawdę da się to wszystko opisać słowami? :)


To był jeden z bardziej wyjątkowych dni, jakiego zimą doświadczyłam w Tatrach. Wybraliśmy się na Halę Gąsienicową przez Boczań, a następnie nad Czarny Staw Gąsienicowy. Gdy byliśmy tam jesienią, wiał halny. Tym razem jednak panowała wyjątkowa cisza i spokój. Po prostu… żyć nie umierać! Chwilo trwaj! :) 



Wielki Kopieniec


23 stycznia 2015

Nasz Bałtyk, czyli o tym, za co go tak bardzo cenię

Wiele mórz i wiele plaż oferują nam europejskie wybrzeża. I choć byłam tylko na kilku z nich, największy sentyment będę zawsze miała do naszego Bałtyku. Morza, o dostęp do którego dzielnie walczyli nasi przodkowie. Kocham go przede wszystkim za… 




15 stycznia 2015

Jarząbczy Wierch, czyli do trzech razy sztuka

Przez Grzesia i Rakoń docieramy na Wołowiec. Jest zimowy, piękny dzień. Co prawda nie mieliśmy konkretnych planów na dalszą część wędrówki, ale pogoda i dobre warunki kusiły i przywodziły na myśl pomysł wejścia jeszcze na Jarząbczy Wierch. Nie do końca jednak byliśmy jednomyślni w tej kwestii, a dochodziła jeszcze nieznajomość tego terenu, bowiem nigdy wcześniej trasy Wołowiec – Jarząbczy –Kończysty nie przemierzyliśmy. Długo jednak „biwakujemy” na Wołowcu, w końcu spotykamy dwójkę podchodzącą od strony Jarząbczego właśnie. Pytam o warunki na trasie i słyszę, że oni musieli zawrócić, bo jedno miejsce jest praktycznie nie do przejścia bez liny i czekana. O tym jak zakończyła się ta wyprawa można poczytać tutaj :)

Przez Wyżnią Dolinę Chochołowską, zielonym szlakiem docieramy na Wołowiec. Jest upalny, letni dzień, czas burzowy w Tatrach. Zbliża się południe. Tym razem mamy konkretne plany – Jarząbczy Wierch. Nad nami jednak ciemne chmury, po stronie słowackiej grzmi i błyska się, podobnie jest nad Doliną Chochołowską. Zaczyna padać deszcz. Ciężko nam zrezygnować z dalszej wędrówki, ale ostatecznie podejmujemy decyzję o zejściu. Hmm, na punkcie burzy chyba jestem trochę przewrażliwiona. Tym bardziej w górach i na graniowym odcinku. Zdążyliśmy zejść do przełęczy, a deszcz ustał i znowu zaczęło wychodzić słońce.  Godzina była jeszcze przyzwoita, więc ostatecznie wybraliśmy się na Rakonia, a potem na Grzesia. Robiąc sobie dłuższy odpoczynek na tym ostatnim, wygrzewając się w słońcu wpatrywaliśmy się w sylwetkę niezdobytego także i tym razem Jarząbczego Wierchu.

W Tatrach wieje halny. Co prawda najgorsze już przeminęło, ale wiatr wciąż hula. Jest jesienny, pochmurny dzień. Cel naszej wyprawy – po raz kolejny Jarząbczy Wierch. W drodze na Polanę Chochołowską pada deszcz, widzimy, że góry są lekko zamglone – tam też zapewne pada. Bynajmniej nie nastraja mnie to optymistycznie. Przy schronisku robimy sobie krótki postój. Góry skrywają się w chmurach i nie bardzo zapowiada się na to, by je przewiał wiatr.  Mam ochotę zmodyfikować plany i udać się najpierw na Trzydniowiański Wierch, a potem w stronę Jarząbczego. Jednak mój współtowarzysz mówi stanowcze nie, pójdziemy zgodnie z planem. Nie oponuję. Zatem ruszamy. Przynajmniej już nie pada. :)

7 stycznia 2015

ESM w Pradze, czyli o wolontariacie na Taize

Tak jak już wcześniej wspominałam, w tym roku po raz pierwszy pojechałam na Europejskie Spotkanie Młodych jako wolontariusz. Nasz wyjazd był dwa dni wcześniej niż przyjazd pozostałych uczestników, bowiem już 27 grudnia. Przyjęcie w zasadzie wyglądało tak samo, już na początku nastąpił rozdział prac. Pomimo tego, że na wcześniejszym formularzu zgłoszeniowym zapisałam się na „przyjęcie Polaków 29.12” (inne możliwości to: chór, pomoc przy posiłkach, transporcie,  pomoc w lokalnym punkcie przyjęcia) to ostatecznie trafiłam do grupy pracy przy zbiorowym miejscu zakwaterowania. 


Na początku jeden z wolontariuszy wyjaśnił nam mniej więcej, na czym będzie polegała nasza praca. Okazało się, że pod naszą opieką będzie jedna z największych szkół, w której zakwaterowanych zostanie około 300 osób. Nie za bardzo nam się to spodobało, bo zupełnie nie takich zobowiązań się spodziewaliśmy. Liczyliśmy na to, że pomożemy w przyjęciu Polaków 29 grudnia, a potem już normalnie będziemy uczestniczyć w spotkaniu. A było zupełnie inaczej…



26 grudnia 2014

ESM w Strasburgu, czyli o tym, że warto się uczyć języków obcych

Wieczór drugiego dnia Świąt upłynął mi na pakowaniu się i przygotowywaniu do wyjazdu. Podobnie jak dwa lata temu oraz w zeszłym roku, tak i w tym wybieram się na Europejskie Spotkanie Młodych. Tym razem do naszych południowych sąsiadów, Czechów - spotkanie bowiem odbędzie się w Pradze. Teraz zdecydowałam się także na wcześniejszy wyjazd jako wolontariusz, czeka mnie zatem wiele nowych wrażeń. Nastrajając się więc na ten wyjazd, wspominam to, co było w zeszłym roku w Strasburgu.    

24 grudnia 2014

W ten świąteczny czas życzeń ślę moc!

Święta już tuż tuż, zatem i na blogu nie może zabraknąć o nich wzmianki. Zresztą bardzo lubię ten czas, jest on dla mnie niezwykle wyjątkowy i piękny, magiczny. :)


Chyba zgodzicie się ze mną, że w tym roku szczególnie ciężko odczuć taką prawdziwą świąteczną atmosferę. Brakuje bowiem jednego czynnika – zimy. Niby chodzi tylko o śnieg przykrywający świat, ale jego brak jednak sprawia, że czujemy, iż coś po prostu jest tutaj nie tak. Przez lata zima przychodziła na czas gwarantując nam białe, mroźne święta, podczas których jeszcze bardziej docenialiśmy ciepło rodzinnego domu. No cóż, czasy się zmieniają, a niektórzy zapewne użyliby stwierdzenia, że taki po prostu mamy klimat. Mimo tego, że cisną się na usta słowa piosenki "I'm dreaming of a white Christmas", to trzeba przyjąć to „na klatę” i sprawić, aby Święta znowu były wyjątkowe! :)


Jako, że śniegu można tylko pomarzyć, a za oknami wiosna, kreuję świąteczną atmosferę w inny sposób. Świąteczne herbaty o zapachu pomarańczy czy suszonych owoców, cynamonowo-jabłkowe świeczki (generalnie dużo świątecznych świeczek, na punkcie których mam w tym roku kręćka), gwiazda betlejemska, pomarańcze z goździkami, stroik, kolorowa choinka, migające światełka, świąteczne kartki, dochodzący z kuchni zapach piernika, własnoręczne zdobienie pierniczków, wypisywanie kartek i życzeń, pakowanie prezentów, powrót do domu (jak to ładnie brzmi po angielsku – coming home for Christmas),  a to wszystko przy akompaniamencie świątecznej muzyki (utworów, które znam już na pamięć i nie waham się nucić swojej wersji na głos- przecież o to właśnie chodzi, prawda? :) ).



W tym roku święta będą miały dla mnie troszkę inny wymiar. Przez ostatnie lata mieszkałam w moim rodzinnym mieście, na co dzień mając towarzystwo moich najbliższych. Teraz, kiedy mieszkam daleko od nich, święta będą bardziej rodzinne i wyjątkowe. W końcu znowu będziemy mogli spędzić wspólnie czas w tej magicznej atmosferze. To będą piękne święta! :)


Z tej okazji chciałabym też złożyć wszystkim serdeczne życzenia. Zdrowych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia spędzonych także w rodzinnej, ciepłej atmosferze, z najbliższymi, niech będzie to dla Was czas radości i pokoju, niech towarzyszy wam blask oraz zapach choinki, woń piernika czy innych domowych rarytasów, kolędujcie ile tchu w piersi, niech świat się zatrzyma na tych kilka wyjątkowych dni, abyście mogli w pełni poczuć magię tych świąt! Niech Nowy Rok będzie pełen pozytywnych wrażeń, sukcesów i szczęścia. Spełnienia marzeń, odwagi i otwartości na to, co nowe i nieznane. Tego wszystkiego Wam życzę! A w skrócie to po prostu Wesołych Świąt! :)

Kraków
Wrocław

12 grudnia 2014

Szpiglasowy Wierch, czyli piękniej już być nie może!

Moje pierwsze samotne wyjście w Tatry. Wybór padł na Szpiglasowy Wierch – wejście od Morskiego Oka, zejście do Doliny Pięciu Stawów i nocleg w schronisku. Była jesień, złota polska jesień; środek tygodnia. Na szlakach powyżej Morskiego Oka pustki, na palcach jednej ręki mogłabym policzyć napotkane osoby. Przy okazji, zahaczam jeszcze o Wrota Chałubińskiego, dlatego na sam wierzchołek Szpiglasa wchodzę ok. 15.00. Chwilę przede mną dwójka górołazów opuściła szczyt, więc niespodziewanie zostałam tam sama. Przez chwilę nie wiedziałam gdzie podziać oko – takich widoków jeszcze nie widziałam! Nie był to mój pierwszy raz na Szpglasie, ale jak byłam tam kiedyś w lecie, to mgła przysłoniła nam wszystko. Ale teraz zgadzam się w stu procentach z tymi, którzy umieszczają Szpiglasowy Wierch na pierwszej pozycji w rankingu szczytów z najpiękniejszymi panoramami. Bezapelacyjnie to także i mój numer jeden. Uważam, że nie ma w Tatrach polskich miejsca z piękniejszym widokiem. Szpiglas jest cudowny o każdej porze roku, ale jesienią w szczególności! :)




Mając zatem cały wierzchołek dla siebie rozłożyłam się w jednym miejscu i rozpoczęłam ponad godzinne biwakowanie. Do zejścia zmusiły mnie jednak zimne podmuchy wiatru, które doskwierały coraz bardziej. Przez ten czas nikogo więcej nie było na szczycie. Nie wiem, czy jakiekolwiek słowa są w stanie opisać, to jakie uczucia towarzyszą wtedy górskiemu piechurowi. Cisza, spokój, tylko ty i góry ukazujące ci całe swoje piękne oblicze. Wymarzona chwila i rekompensata trudu włożonego na podejściach. Czas na przemyślenia, głębszą refleksję. Na chłonięcie gór całym sobą. O takie momenty w polskich Tatrach raczej ciężko, chyba się zgodzicie? Ale jak najbardziej jest to możliwe, trzeba po prostu być w odpowiednim miejscu i czasie. A jak się to później docenia  ten fakt i jak zmienia to postrzeganie gór samych w sobie…  Tak przynajmniej było w moim przypadku. Do tamtej pory jeździłam w Tatry zazwyczaj w sezonie letnim, ewentualnie zimowym. Normą były dla mnie duże ilości napotykanych turystów czy wędrowców. Jednak kiedy po raz pierwszy doświadczyłam gór w inny sposób, bez tłumów, w samotności, moje pojmowanie „normy” bardzo się zmieniło. Od tamtej pory bardziej sceptycznie podchodzę do pomysłów wyjazdu w Tatry w terminach, kiedy są one przepełnione ludźmi. Kiedy tylko mam możliwość, staram się tego unikać.  Nie o to bowiem mi już chodzi w górach. Szukam, oczekuję czegoś więcej niż tylko stanięcia na danym wierzchołku, przejścia danej trasy. Lubię spotykać w górach Ludzi Gór, a nie setki (czasami przypadkowych) turystów. Wyjście w góry nie jest już dla mnie tylko wyjściem w góry, ale przygodą, poszukiwaniem doznań estetycznych, chwil samotności, doświadczaniem potęgi gór, refleksją, szczęściem ….




W tym roku, korzystając z jesiennego wypadu w Tatry, postanowiłam ponownie się tam wybrać. Tym razem jednak zaczynając w Piątce i schodząc do Morskiego Oka.

14 listopada 2014

Liebster Blog Award po raz drugi

Bardzo dziękuję Wiecznej Tułaczce za nominację do Liebster Blog Award.

Krótkie przypomnienie o co w tym właściwie chodzi: „Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego Blogera, w ramach uznania za dobrze wykonaną robotę. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował”.



No to jedziemy, oto moje odpowiedzi na pytania:

1         1.  Na cholerę Ci ten blog? ;)
Szczerze? Nie wiem na jaką cholerę mi ten blog. :D Chyba po prostu czasami mam ochotę się podzielić moją opinią, wrażeniami z danego miejsca, z wyjazdu, czy górskiej wędrówki. Do tego, od kiedy mam wymarzoną lustrzankę, odkryłam w sobie maniakalnego fotografa-amatora więc lubię też publikować tutaj moje zdjęcia, które czasami wyrażają więcej niż tysiąc słów. J

2. Czym są dla Ciebie zdjęcia z podróży?
Obowiązkowym punktem każdej podróży i najlepszą pamiątką, która natychmiast przenosi moje myśli i wspomnienia do danego miejsca. Szczególnie te zdjęcia, które są wywołane i włożone do albumów.

3. Jaka lokalna kuchnia/ potrawa wystrzeliła Twoje kubki smakowe w kosmos?
Hmm… ostatnio byłam lekko podziębiona, a że za dzień/dwa szykował się wypad w Tatry to postanowiłam po raz pierwszy spróbować  domowych sposobów i zjeść kromkę z czosnkiem… Tak, moje kubki smakowe dostały wtedy szału!  :D  Ale tak na poważnie to… chyba ciabata z serami i pomidorem w okolicy Notre Dame. Pyszność nad pysznościami! J

4. Co najczęściej przywozisz z podróży?
Tysiące zdjęć i dwa tysiące wspomnień, do tego mnóstwo pozytywnej energii i zapału oraz planów na przyszłość. Zawsze kupuję też przynajmniej jedną pocztówkę z danego miejsca. Innych pamiątek raczej nie kolekcjonuję.

5. W jaki sposób przygotowujesz się do podróży?
Ojoj, temat rzeka! Za każdym razem nieco inaczej. Wciąż się uczę jak robić to prawidłowo. Kiedy jadę w góry no to podstawowa sprawa – sprawdzam warunki i prognozę pogody, ustalam wstępny plan wędrówek, rezerwuję noclegi. Kiedy wybieram się w jakąś podróż to oprócz spraw związanych z noclegiem, dojazdem, trzeba by także poczytać trochę o danym miejscu i mieć jakąś orientację co, gdzie i jak.

6. Umiesz na wyjeździe żyć bez Internetu?
Oczywiście, że TAK. Internet w podróży to rzecz bardzo przydatna, bywa nawet zbawienna, ale nigdy nie mam takiego podejścia, że jest koniecznością. Ułatwia życie, ale uwielbiam ten moment, kiedy np. jadąc w góry wiem, że nie będę miała dostępu do Internetu. Mogę wtedy odpocząć od codzienności i delektować się tym co jest tu i teraz. I naprawdę cieszę się wtedy, że jestem odizolowana od wirtualnego świata.

7. Które z odwiedzonych miejsc zaskoczyło Cię najbardziej? Dlaczego?
Zdecydowanie Budapeszt! Nie spodziewałam się niczego szczególnego w tym mieście, bardziej cieszyłam się wyjazdem samym w sobie i spotkaniem z przyjaciółką. Nasz pierwszy wieczory spacer po mieście i… opadły nam szczęki, tak było pięknie! Budapeszt nocą wygląda obłędnie (szczególnie widziany z Góry Gellerta).  Do tego dochodzą oczywiście wspomnienia związane z ludźmi, których tam spotkałyśmy i którzy sprawili, że ten wyjazd jest taki sentymentalny. J 

8. Gdzie czujesz się najlepiej?
Your home is where your heart is. Góry. Chyba najlepiej czuję się w górach. Będąc gdzieś wysoko, zostawiając większość problemów w dole. Podziwiając naturę i górskie krajobrazy... Nie da się tego opisać słowami. J

9. Słuchasz muzyki w podróży? Zdzierasz ulubione kawałki, odkrywasz lokalne dźwięki, masz jakąś specjalną playlistę, a może wolisz ciszę?
Zawsze kiedy jadę w Tatry to słucham ulubionych kawałków zespołu Brathanki. To mnie jakoś tak pozytywnie nastraja i wprowadza w „góralski” klimat.  :D  Będąc już na szlaku natomiast nigdy nie słucham muzyki – wolę brzmienie górskiego potoku albo tą specyficzną ciszę obecną w górach. Natomiast podczas każdej podróży gdzieś tam zawsze zasłyszy się jakąś piosenkę, bądź sama się jakaś wkręci w głowie i wtedy zyskuje ona miano piosenki wyjazdu. I od tej pory będzie mi się ta nuta kojarzyła właśnie z tym konkretnym miejscem.

10. Moje największe podróżnicze marzenie to…
Hmm…. Dużo mam takich największych marzeń. J Ale chyba takie największe największe to wyjazd do Australii.

11. Umiałbyś/Umiałabyś wyjechać bez aparatu i wrócić bez choćby jednego zdjęcia?
Nie. Zdecydowanie nie. I jeszcze raz nie. Aparat jest dla mnie podstawą w podróży, czy tej małej, czy tej dużej. Mam po prostu taką potrzebę robienia zdjęć. Jak pisałam wcześniej, to dla mnie najpiękniejsza pamiątka (oczywiście zaraz po wspomnieniach!). Bezcennym jest dla mnie potem usiąść, przeglądać albumy i wspominać to, co się zdarzyło, gdzie się było… 
 A w górach na przykład lubię po prostu uchwycić moment. Jeden z tak wielu, uchwycony w kadrze i uwieczniony. Bo fotografia to dla mnie też sztuka… J



2 listopada 2014

Na Pęksowym Brzyzku, czyli wśród tych, którzy odeszli

Ostatnio  żyję w ciągłym biegu, a w wolnych chwilach wyjeżdżam w góry, co dodatkowo podkręca tempo życia. I chociaż nie ma miejsca na monotonię, to jednak wpadłam w pewną rutynę, z której ciężko było się wyrwać. Udało mi się dopiero teraz, w tym szczególnym czasie jakim jest święto zmarłych. Stało się ono bowiem przyczyną snucia refleksji nad własnym życiem i życiem jako wartością. Ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Na chwilę, na miesiąc, na rok, na zawsze… Pozostawiają jednak jakiś ślad w naszym życiu. Początek listopada to taki czas, kiedy powinniśmy wspominać tych, którzy nas pożegnali, zapalić symboliczną świeczkę na ich grobie i udowodnić, że ten cytat jest prawdziwy: „Nigdy nie umiera ten, kto jest obecny w pamięci żywych.”


Bardzo lubię Wszystkich Świętych oraz Zaduszki, i bynajmniej nie dlatego, że stanowią pretekst do rodzinnych spotkań. Wtedy cmentarze – miejsca na co dzień dosyć ponure, przygnębiające i smutne, stają się pełne kolorów, pełne życia. Niemal każdy grób zostaje przystrojony czy to barwnymi kwiatami, czy kolorowymi, płonącymi zniczami. Wieczorem wygląda to po prostu pięknie. I od razu cieplej się na sercu robi, mimo tego, że strata kogoś bliskiego w tym dniu jest odczuwalna bardziej niż zazwyczaj.

2 października 2014

Zachód słońca na Połoninie Caryńskiej, czyli o górskich doznaniach estetycznych

W Bieszczadach wcześniej byłam tylko raz. Tego roku jednak postanowiłam znowu się tam wybrać, tym razem na dłużej i we wczesno jesiennej porze. Kiedy tam jechałam okolice były wciąż zielone, myślałam zatem że nici z moich brązowo-złotych wyobrażeń. Jednak o ile na dole drzewa rzeczywiście były zielone, to na połoninach panowała już jesienna sceneria…  Wybornie!


Przyjechałyśmy w Bieszczady w środowe popołudnie. Była piękna pogoda, aż szkoda byłoby tego nie wykorzystać. Już w czasie podróży chodziła mi po głowie myśl, żeby pójść na Połoninę Caryńską (1297 m n.p.m.) na zachód słońca. Wybrałam właśnie ją, ponieważ zielonym szlakiem z Przełęczy Wyżniańskiej (853 m n.p.m.) można się tam dostać w godzinę, co jest stosunkowo niedługim czasem. O 17.00 meldujemy się więc na parkingu, zaraz później wędrujemy ku naszemu dzisiejszemu celowi.





19 września 2014

Trochę barcelońskiej magii, czyli kolorowa fontanna

Ostatnio było dużo tekstu, mało zdjęć, a więc dzisiaj odwrotnie – mało słów, dużo obrazu. 
Bo czy da się to opisać słowami…?  To trzeba po prostu zobaczyć (najlepiej na żywo oczywiście)! 



Mowa o jednym z moich ulubionych miejsc w Barcelonie, czyli o Magicznej Fontannie u stóp wzgórza Montjuic. Spędziłyśmy tam dwa wieczory oglądając spektakularny pokaz kolorów, światła, muzyki i wody połączonych w jedną całość, tworzących ten „magiczny” nastrój. Tryskające, wielobarwne strumienie wody rozpryskujące się w powietrzu. Do tego muzyka. Na każdym spektaklu inna –  pop, rock, muzyka klubowa, poważna,  jazz, hity z bajek Disney’a, itd.  Nigdy nie wiadomo na co się trafi. Jedyne co mi troszkę przeszkadzało to brak synchronizacji wodnych akrobacji z muzyką. Fontanna sobie, muzyka sobie. Niestety, jestem bardziej wymagająca w tej kwestii. 

11 września 2014

Barcelona z nieco innej strony, czyli nasza podróż od podszewki

Dzisiaj trochę Barcelońskich wspomnień, szczegóły naszego wyjazdu, tego, co nam w głowach wtedy siedziało i dlaczego wyszło tak, jak wyszło. Będzie dużo prywaty i subiekcji, dużo tekstu, mało zdjęć. Mam jakieś nieodparte wrażenie, że nad Barceloną po prostu ciążyło jakieś Fatum.
Od samego początku, do samego końca.


Już przy kupowaniu biletów zaczęły się komplikacje. Kilkanaście prób dokonania przelewu zakończonych niepowodzeniem, lekkie podenerwowanie i cholerne cookies podwyższające cenę. Ostatecznie musimy kupić bilety osobno. Raz, dwa i jeden bilet w kieszeni. Po kilkunastu minutach drugi też był w kieszeni, tyle tylko, że nie w tej samej. Trzeba było przebukować jeden bilet. Robimy to od ręki i płacimy „podatek od głupoty”. Pół nocy zarwane, ale mamy bilety! Lecimy do Barcelony! Znowu ta fascynacja, że kolejna podróż w nieznane, że ciepła i słoneczna Hiszpania, że będzie należyty odpoczynek po maturach. Jakże krótko trwała ta nasza radość…

5 września 2014

Zakopane, nie ma przebacz!, czyli opowieści góralsko - ceperskiej ciąg dalszy.

Idąc za ciosem, po przeczytaniu książki Zakopane odkopane, sięgnęłam po kolejną publikację
P. Młynarskiej i B. Sabały-Zielińskiej. Zakopane nie ma przebacz! Na taki tytuł postawiły autorki sugerując, że czytelnik pozna ponure sekrety tego miasta. No i jakby nie było, po raz kolejny poznajemy miasto z zupełnie innej perspektywy.

Dla mnie od zawsze symbolem Zakopanego był Giewont górujący nad miastem. Jednak autorki widzą sprawę nieco inaczej, i z przekorą za symbol zimowej stolicy Polski uważają… dźwig
do bungee pod Gubałówką. Nie powiem, mi też to żelastwo tam przeszkadza. Jakoś tak nie pasuje
do krajobrazu, ale że najwyższy punkt w całym mieście, to ciężko go wzrokiem ominąć. Kto widział, ten wie.  

Góral, jak przystało na nasz polski naród, sprytny jest i obrotny, potrafi kombinować i przekręty robić. W różnych dziedzinach. I dutki skrupulatnie liczy, coby jak najwięcej zaoszczędzić. Do bitki zawsze i wszędzie chętny. I zawsze swego dopnie. Tak na przykład, przy budowie domu. Niby jakichś wytycznych musi się trzymać, ale jak przyjdzie co do czego, to tak przegada, że wszystko mu płazem ujdzie, a potem Zakopane wygląda jak wygląda. Efekt tego taki, że „Podhale samowolą stoi”. Według autorek, Podhale (pod względem architektonicznym) jest jednym z najbrzydszych miejsc w Polsce. I tu nieskromnie powiem, że co racja, to racja. Może nie najbrzydszym, ale też i nie pięknym. Piękne są pojedyncze domy, ale całemu zabudowaniu brak ładu i składu, nic się kupy nie trzyma. A w tym całym rozgardiaszu znajdziemy i góralskie safari na tle Tatr z okazami takimi jak słoń, żyrafa czy nosorożec.

26 sierpnia 2014

CCCB, czyli o co w tym właściwie chodzi?

W Barcelonie niestety nie ma takich luksusów jak w Paryżu, czytaj: bezpłatnych wejść do muzeów dla uczniów i studentów z Unii Europejskiej, co czyni Barcę całkiem nietanim przedsięwzięciem. Jednak zawsze znajdą się jakieś sposoby, aby zaoszczędzić trochę groszy. Albo raczej centów. No dobra, euraków. Większość muzeów przynajmniej raz w miesiącu, a niektóre raz w tygodniu, pozwalają na darmowe zwiedzanie obiektu. Najczęściej jest to pierwsza lub ostatnia niedziela miesiąca. Miałyśmy to szczęście, że w te obydwie niedziele gościłyśmy w Barcelonie, więc udało nam się zaglądnąć tu i ówdzie bez uiszczania opłat. Mogłyśmy sobie za to kupić jakiś porządniejszy obiad. :D



Centre de Cultura Contemporània de Barcelona, czyli Centrum Kultury Współczesnej w Barcelonie kusiło nas już od początku i bynajmniej nie tylko faktem darmowego wstępu. Ciekawe byłyśmy, co tam zobaczymy. Będąc już wewnątrz centrum zdziwiło nas to, że nie było tam kilometrowej kolejki do wejścia. Hmm. Czerwona lampka się zaświeciła, że coś jest nie tak. Kilka godzin wcześniej byłyśmy w Muzeum Picassa i przyszło nam odstać jakieś pół godziny w kolejce. Tym razem wchodzimy od ręki? Wciąż zdziwione krótko podsumowujemy sytuację: albo tu jest beznadziejnie i nie warto sobie głowy zawracać zwiedzaniem, albo wręcz przeciwnie – jest znakomicie, a ludzie tego nie odkryli. Obydwie chyba bardziej skłaniamy się ku wersji pierwszej, ale nie dajemy tak łatwo za wygraną i wchodzimy do środka. Pierwsza wystawa nosi tytuł „Metamorphosis”. Wciąż nie wiedząc czego się spodziewać, przechodzimy przez próg sali wystawowej.


Wystawa ta prezentuje dzieła czterech wybitnych (ponoć są wybitni, choć dotąd zupełnie mi nie znani) twórców filmów animowanych (ale nie tych z rodzaju Shreka czy Królewny Śnieżki).  Przytoczę tutaj ich nazwiska, może ktoś się bardziej orientuje w temacie i coś mu to powie, bo mi nadal niewiele mówi. A więc, Ladislas Starewitch (Polak urodzony w Rosji), Jan Švankmajer oraz bracia Quay. Na głównej stronie internetowej centrum, widnieje taka oto informacja o tejże wystawie: „Trzy unikalne filmografie, które mają wiele wspólnego: ekscentryczny wszechświat snu gdzie współistnieją niewinność, okrucieństwo, pożądliwość, magia i szaleństwo. Niepokojący, poetycki, przejrzysty i czasami groteskowy, czasami fantasmagoryczny krajobraz z ludzi, którzy kochają bezproduktywność i bezcelowość.” Brzmi niezrozumiale, jak pomieszane z poplątanym i … takie właśnie jest. Pomieszanie bajki z opowieścią grozy. Zdaje się, że ludzie na poziomie określają to mianem niekonwencjonalności. Osobiście nie bardzo wiedziałam, o co tak naprawdę chodziło w tych ich krótkometrażowych filmach animowanych. Obejrzałyśmy ich kilka (w centrum jest kilkanaście ekranów, gdzie można oglądać dzieła wcześniej wymienionych panów), nasze reakcje były różne – od śmiechu, poprzez niesmak, do zaskoczenia i zdumienia.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...