23 kwietnia 2014

Tam, gdzie wracać zawsze będę, czyli moja opowieść o Taize

Podczas tegorocznych Świąt Wielkanocnych coś mnie tknęło i włączyłam płytę z pieśniami z Taize. A co za tym idzie, zaczęłam wracać wspomnieniami do tego miejsca i chwil, które tam spędziłam zeszłego lata…


Pierwszy raz do francuskiej wioski Taize zawitałam prawie dwa lata temu. Wtedy byłam nieco przestraszona, pełna obaw odnośnie sposobu organizacji i funkcjonowania wspólnoty i tego, czy będę w stanie przystosować się do tamtejszych realiów. Jednak spędzając tam zaledwie tydzień, już po pierwszym dniu się tam zadomowiłam. I faktycznie, wioska ma w sobie coś takiego, że jak raz się tam pojedzie, to przybywa się do tego miejsca ponownie. Na mnie też zadziałała ta magiczna siła przyciągania i wyjazd do Taize stał się oczywistym w moich zeszłorocznych wakacyjnych planach.


Za drugim razem dzień przybycia do wioski i przyjęcie nie było dla mnie już tak stresujące jak za pierwszym razem, kiedy wszystko było takie obce. Przywykłam już do widoku setek walizek i bagaży umieszczonych pod namiotem R i w jego okolicach. „Po znajomości” udało nam się otrzymać zakwaterowanie w „międzynarodowym” pokoju. Mieszkałyśmy bowiem z dwoma Holenderkami, Francuzką i Niemką. Z dwoma ostatnimi utrzymywałyśmy bardzo przyjazne relacje, a Holenderki raczej nie były zainteresowane konwersacją.  











Dużo na temat organizacji życia we wiosce pisałam już wcześniej. Więc jeśli jeszcze nie przeczytaliście tamtych wpisów, to zachęcam, aby do nich zajrzeć– Taize 1, Taize 2, Taize 3.


W czasie ubiegłorocznych wakacji dosyć dużo wyjeżdżałam i zwiedzałam, zazwyczaj miałam jeden dzień na przepakowanie bagaży i znów zmieniałam miejsce mojego tymczasowego pobytu. Chciałam zatem, aby czas spędzony w Taize był przeznaczony głównie na wypoczynek, odreagowanie, a także na poukładanie sobie pewnych spraw i przeczytanie dobrej książki.



Jednak już na początku pobytu poprzez moją współtowarzyszkę wyjazdu poznałam bardzo ciekawe osoby – Bruce’a, Chrisa, Nilsa oraz Janę. Wszyscy razem stworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Spędzaliśmy razem dużo czasu– wspólne posiłki (zawsze w tym samym miejscu - na murku), spacery do pobliskiej wioski, długie rozmowy, poranne bieganie (po którym miałam przeokropne zakwasy!).


Pewnego dnia chłopaki wpadli na pomysł, aby wziąć śpiwory, karimaty, ukulele i „rozbić się” gdzieś poza wioską. Realizacja tej idei nie zajęła nam zbyt dużo czasu, pół godzinki i wszyscy byliśmy gotowi do wyjścia. Znaleźliśmy bardzo dogodne miejsce, rozłożyliśmy nasze rzeczy i już po zapadnięciu zmroku graliśmy i śpiewaliśmy. Wsuwając się w śpiwory mieliśmy nad sobą ciemnogranatowe niebo z setkami gwiazd. Nigdzie nie widziałam dotąd tak pięknego, gwieździstego nieba jak nad Taize. To tam nauczyłam się rozpoznawać Wielki Wóz, który każdego wieczora widziałam wracając do pokoju. I tak wpatrując się w gwiazdy i próbując je zliczyć zagłębiłam się w krainę snów. A rano obudziły mnie pierwsze promienie wschodzącego słońca. To był ten moment, kiedy czuło się magię w powietrzu. Nie zrobiłam wtedy ani jednego zdjęcia. Ale pamiętam każdy szczegół. Szkoda było patrzeć przez aparatowe szkiełko, kiedy chwile były tak ulotne…


Zastanawiałam się, czy podjąć jakąś pracę w tym roku. Big Kitchen przypisane dla Polaków brzmiało dosyć tajemniczo, a nikt też nie był mi w stanie wyjaśnić, na czym ta praca tak naprawdę polega. No cóż, jest ryzyko jest zabawa – zapisałam się na listę. Okazało się, że Big Kitchen to nic innego jak dostarczanie jedzenia z magazynu do kuchni. Czyli bardziej kolokwialnie mówiąc przenoszenie setek puszek z warzywami czy kaszą, kartonów z ciasteczkami (które czasem udało nam się podkraść), worków z „papką ziemniaczaną” (tzn. ziemniaczanym puree) w proszku. Na szczęście mieliśmy do pomocy specjalne wózki i kilku całkiem sprawnych kolegów. J Po pracy oczywiście wspólnie wypita herbata i pogawędka. W tym roku moim szefem był Andrea – Włoch, który przyjechał do Taize na rok, oraz Adam – Australijczyk spędzający tutaj równie długi czas. Przyznam się szczerze, że to był mój pierwszy kontakt z „Australian English” i czasem miałam malutkie problemy, żeby w pełni zrozumieć Adama. Jednak był na tyle miły i cierpliwy, że tłumaczył mniej pojętnym pracownikom zadania na konkretny dzień. A sama praca, no cóż… Czasem była ciężka. I dosłownie, i w przenośni. Tym bardziej, że zachowanie niektórych Polaków, którym przypadła ta sama zmiana w pracy co i mi, pozostawiało sobie wiele do życzenia i momentami pozbawione było dobrych (a może nawet jakichkolwiek) manier. Czasami było mi naprawdę przykro i wstyd za nich. Miałam wrażenie, że niewłaściwe osoby znalazły się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.



Wprowadzenia biblijne miałam z tym samym bratem, co rok wcześniej – bratem James’em. Bardzo go polubiłam i uwielbiam jego poczucie humoru, jednak chciałam też poznać innych braci, więc byłam troszkę rozczarowana. W swojej małej grupce miałam dwie osoby z Portugalii, trójkę Hiszpanów, jedną Hiszpankę i dwie Polki.  Oczywiście i w tym roku nie zabrakło stupid games. Jako, że większość z tych osób była pierwszy raz w Taize, wzięłam na siebie rolę bycia Contact Person. Przychodziłam chwilę wcześniej na specjalne spotkania z bratem, na których pytał wszystkich Contact People czy mamy jakieś problemy z grupą, jak nam się rozmawia, sugerował pewne zagadnienia do poruszenia lub opowiadał różne ciekawostki o wspólnocie.





O ile w tamtym roku często wieczory spędzałam bądź w Oyaku, bądź w pokoju, to w tym roku wolałam po prostu iść do kościoła. Zabierałam ze sobą pamiętnik, w którym codziennie coś skrobałam i spisywałam wspomnienia i moje bardziej lub mniej „złote” myśli. Inni w tym czasie rysowali, śpiewali, modlili się.  Zawsze mnie dziwi i jednocześnie fascynuje ten kontrast między świątynią w Taize a naszymi polskimi kościołami. Tam zupełnie naturalne jest siedzenie na podłodze, leżenie na niej plackiem, czytanie książek, itd. U nas jest to zupełnie niedopuszczalne. 


Oczywiście i tego roku zawitałam do Oyaka raz czy dwa, aby zobaczyć jak bawią się Hiszpanie – ponownie byli najgłośniejsi. Zaśpiewałam La Bambę, posłuchałam gitary, zagrałam w jakąś grę po kole (o bliżej nieokreślonych zasadach), kupiłam colę o smaku cherry. Ale i tak najbardziej ceniłam sobie ten „nocny” pobyt w świątyni. Jakoś tak mam, że nocną porą lepiej mi się myśli.


W gruncie rzeczy miałam mało czasu „dla siebie”.  Modlitwy, praca, posiłki, rozmowy, spotkania zajmowały dużą część dnia. Jednak w ciągu kilku popołudni udało mi się wziąć książkę i iść na „murek”, gdzie mogłam spokojnie zagłębić się w lekturę. Od czasu do czasu podnosiłam wzrok aby popatrzeć na okolicę. W ten oto sposób murek stał się chyba moim ulubionym miejscem we wiosce. Często szłam tam tuż przed kolacją, na którą przychodziłam spóźniona przez co unikałam kolejki i wchodziłam praktycznie „od ręki”. Raz przypłaciłam to tym, że zamiast spaghetti, którego już nie starczyło, dostałam to samo, co poprzedniego dnia… Dobrze, że tylko raz. J







A propos posiłków. Jedzenie, choć praktycznie takie samo jak poprzednim  razem, teraz smakowało mi o niebo lepiej i ku memu zdziwieniu spożywałam je ze smakiem (nawet niedzielny kuskus z dużą dawką octu był dosyć… smaczny :D)! I zupełnie nie rozumiałam dlaczego inni tak narzekają… J
A może to była kwestia towarzystwa? Ponoć na świeżym powietrzu i w doborowym towarzystwie posiłki smakują lepiej…



Jednego wieczora postanowiłam także odpuścić wieczorną modlitwę i wybrałam się na dłuższy spacer, aby móc oglądać zachód słońca. Jedyne, czego mi brakowało tego lata to… słoneczników. Rok wcześniej pola usłane były żółtymi głowami, a teraz słoneczniki już przekwitły.







Któregoś popołudnia w ramach workshop’u była prezentacja krajów Ameryki Południowej przez jej rdzennych mieszkańców.  Zatańczyli, zaśpiewali, opowiedzieli o swojej kulturze. Było radośnie i kolorowo. :)




Sobotnia wieczorna modlitwa wciąż wywiera na mnie duże wrażenie. Piękny to moment, kiedy wszyscy zapalają świeczki i przekazują światełko innym.



Kolejny tydzień spędzony w Taize pokazał mi, że choć byłam drugi raz w tym miejscu, to jednak obydwa pobyty diametralnie się od siebie różniły. Bo każde Taize jest zupełnie inne.


Dla mnie przygoda w Taize to przede wszystkim LUDZIE. Poznałam tam wiele osób, z którymi mogłam wymienić się doświadczeniem, podzielić pasją czy po prostu porozmawiać. Bardzo zżyłam się z ludźmi z ubiegłorocznej grupki i kiedy ich autokar odjeżdżał, było mi naprawdę smutno. Bo to właśnie ci ludzie sprawili, że dni spędzone we francuskiej wiosce były tak piękne i wyjątkowe.  


Lubię Taize za różnorodność. Przyjeżdżają tam ludzie różnych narodowości, o różnych światopoglądach, osoby wierzące, ale też i ateiści, czy osoby poszukujące swojej drogi. To jest miejsce otwarte na wszystkich. Sama podchodzę do spraw religijnych z dystansem, a mimo wszystko całkiem dobrze odnajduję się w życiu wspólnoty. Wystarczy trochę dobrej chęci i otwarcia się na innych. O modlitwach pisałam już wcześniej. Podoba mi się ich forma i przebieg, lubię pieśni śpiewane w czasie ich trwania, cenię sobie kilku minutową ciszę. Po prostu lubię TĄ atmosferę. Nie da się tego opisać słowami. Trzeba tam pojechać i to POCZUĆ.



Jak widać, Taize to miejsce nie tylko dla młodych. Poruszył mnie widok tej starszej pary.


Za co pokochałam zeszłoroczny wyjazd do Taize? Za wschód i zachód słońca, za niezwykle gwiaździste niebo i noc spędzoną tuż pod nim, za ludzi, jakich tam spotkałam, za całkiem znośne jedzenie, za murek, za dużo zieleni i słońca…
Uwielbiam Taize za to, że po prostu JEST. I wiem, że także i w tym roku tam pojadę. 


15 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz jak bardzo Ci dziękuję za ten wpis :) Zawsze marzyłam, by pojechać do Taize latem, co jest niemożliwe dopóki pracuję w branży w której pracuję. Może kiedyś...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agnieszka, trzymam kciuki, żeby Ci się kiedyś udało wyrwać i tam pojechać! :)

      Usuń
  2. Jakie przepiękne zdjęcia... Słoneczniki w promieniach słońca - mistrzowskie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Ogromne pola słoneczników to naprawdę niecodzienny widok.

      Usuń
  3. Przepiękne miejsce... Życze Ci w takim razie byś ponownie tam zawitała i ponownie spotkała tych wszystkich wspaniałych ludzi, o których piszesz z takim sentymentem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo. Mam nadzieję, że i w tym roku uda mi się tam pojechać. Ludzi zapewne poznam innych, ale równie wartościowych. :)

      Usuń
    2. Ja również się wybieram do Taize' ale raczej w sierpniu. To będzie już mój 8 raz....
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Zacznę od tego, że zdjęcia słoneczników - PIĘKNE. W ogóle Taiza na Twoich zdjęciach wygląda cudownie. Urokliwa wioska/miasteczko. Mimo, że uwielbiam duże miasta, to takie miejsca też mnie urzekają. Taize wyląduję na mojej 'must visit' liście :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Must visit i must feel! :)
      Taize to idealne miejsce żeby odpocząć od miejskiego zgiełku. ;)

      Usuń
  5. Niezwykle sielsko tam jest. Chciałoby się rozłożyć na trawie i gapić w niebo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Często się tam rozkładałam na trawie, jednak zazwyczaj z nosem w książce. :P

      Usuń
  6. WOW, po prostu cudowne jest to pierwsze zdjęcie! Zakochałam się od pierwszego wejrzenia!
    Pozdrawiam,
    Sol
    PS. A do bloga postaram się czasem zajrzeć... ;) Dodam do moich linków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też bardzo je lubię! :)
      Dziękuję i zachęcam do zaglądania tutaj. ;)

      Usuń
  7. Bardzo Ci dziękuję za bardzo cenne i piękne wpisy o Taize. Bardzo mi pomogłaś nieświadomie przygotować się do pierwszego wyjazdu w sierpniu na wzgórze :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również dziękuję za miłe słowo i cieszę się, że mogłam pomóc. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...