Do tej pory, w zimowe piękne weekendy wybierałam się gdzieś
w góry. Teraz jednak nadszedł czas na zmianę. Z pomocą i namową kochanej
rodzinki pojawiłam się na stoku. Ba, nawet założyłam narty i… wciąż jestem cała
i zdrowa!
W końcu przyszedł marzec a wraz z nim ustąpiły mgły i niebo znów
nabrało błękitnej barwy. Promienie jasno świecącego słońca przywitały mnie weekendowy poranek. Od razu dostałam zastrzyk pozytywnej energii.
W końcu zobaczyłam świat! Nie białe mleko dookoła, ale lekko zaśnieżone wzgórza
i okoliczne bloki. Dopiero teraz czuję jak bardzo mi tego brakowało!
Wracając do tematu… Szybka wizyta w wypożyczalni sprzętu, a
potem kierunek: Andrzejówka. To właśnie tam, na stokach przy tymże schronisku
nieopodal Waligóry, wszyscy z moich okolic
uczyli się i wciąż uczą jeździć na nartach czy snowboardzie. Zatem ja też
postanowiłam właśnie tam postawić moje pierwsze „narciarskie” kroki. Więcej o
tym miejscu można poczytać tutaj.
Pogoda jak już wspomniałam piękna, mróz nieduży, widoki wspaniałe.
Na początku jestem pełna energii i zapału. Zakładam narty, próbuję jechać.
Przez jakieś 5 minut stoję w miejscu czekając na odpowiedni moment aby
ruszyć, a kiedy już odepchnę się kijkami od
podłoża, przez chwilkę jadę, po czym leżę na ziemi. Za setnym razem przestało to już być zabawne. Byłam zła, że nic mi
nie wychodzi, że nie potrafię skręcać, ani nawet hamować. Oprócz tego okropnie
bolały mnie nogi od ciągłego podchodzenia pod górkę z nartami na ramieniu, nie
wspomnę już o tym, że ręce mi dosłownie odpadały. Miłe wcześniej słoneczko
teraz paliło w oczy, w których pojawiały się już łzy niemożności i złości.
Sytuacja polepszyła się po jakichś 2
godzinach, kiedy byłam w stanie przejechać kawałeczek i nie przewróciłam się. Za
duży sukces można uznać fakt, że nikogo nie stratowałam i nie stanowiłam jakieś
większego zagrożenia dla innych.
Po południu znowu zawitałam na stoku. Tym razem przyszła
pora na zjazd z całej górki. Ale najpierw trzeba na nią wyjechać wyciągiem o
wdzięcznej nazwie „Muflon”. Wszyscy oczywiście straszyli mnie i instruowali,
tłumacząc tysiąc razy że nie można siadać na talerzyku, a że to, a że tamto. Na
szczęście obsługa przy wyciągu była nadzwyczaj sympatyczna i również
zaabsorbowana moim „pierwszym razem na stoku”. Przemili ludzie! Może dzięki ich
wsparciu udało mi się wjechać bez żadnej przewrotki?
Ze zjazdu na zjazd było już coraz lepiej, i coraz
bardziej się wkręcałam w ten sport. Na koniec weekendu pojechałam już na
większy wyciąg do Rzeczki, w Góry Sowie. Jazda z większej górki przyniosła mi
już nie lada frajdę i byłam z siebie bardzo zadowolona. Cieszyłam się jak małe
dziecko, które dostało cukierka.
Tak jak na początku miałam łzy w oczach ze złości, że nic
nie wychodzi, tak pod koniec weekendu popłynęła mi łezka po policzku ze szczęścia,
że jadę na nartach, że na stoku jest tak pięknie, że widoki są niesamowite, że
nade mną w końcu jest niebo pełne gwiazd.
Cieszę się, że już ten „pierwszy raz na stoku” mam za sobą.
Było naprawdę ciężko. Ale nie spodziewałam się przecież, że od razu załapię o
co w tym chodzi. W końcu się udało
opanować najprostsze manewry. Na razie wystarczy. : )
Pamiętam, jak będąc kiedyś na Jaworzynie Krynickiej,
pomyślałam sobie, że całkiem sympatycznie byłoby zjechać kiedyś na nartach z
tej góry. W końcu to bardzo urocze miejsce. Z kolei stojąc przy wyciągu przed
Nosalem, a także na szczycie Polany Szymoszkowej powiedziałam sobie „kiedyś też
stąd zjadę”. Teraz czuję, że zrobiłam ten pierwszy krok do spełnienia
powyższych marzeń. Całkowicie połknęłam narciarskiego bakcyla.
Teraz zima się już kończy, ale przecież jeszcze w tym roku
będzie kolejny sezon. A wtedy na pewno będę stałym gościem na zaśnieżonych
stokach!
A jakie były Wasze pierwsze kroki w tym sporcie? : )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz