Wieczór drugiego dnia Świąt upłynął mi na pakowaniu się i przygotowywaniu
do wyjazdu. Podobnie jak dwa lata temu oraz w zeszłym roku, tak i w tym
wybieram się na Europejskie Spotkanie Młodych. Tym razem do naszych
południowych sąsiadów, Czechów - spotkanie bowiem odbędzie się w Pradze. Teraz zdecydowałam
się także na wcześniejszy wyjazd jako wolontariusz, czeka mnie zatem wiele
nowych wrażeń. Nastrajając się więc na ten wyjazd, wspominam to, co było w
zeszłym roku w Strasburgu.
26 grudnia 2014
24 grudnia 2014
W ten świąteczny czas życzeń ślę moc!
Święta już tuż tuż, zatem i na blogu nie może zabraknąć o
nich wzmianki. Zresztą bardzo lubię ten czas, jest on dla mnie niezwykle
wyjątkowy i piękny, magiczny. :)
Chyba zgodzicie się ze mną, że w tym roku szczególnie ciężko
odczuć taką prawdziwą świąteczną atmosferę. Brakuje bowiem jednego czynnika – zimy.
Niby chodzi tylko o śnieg przykrywający świat, ale jego brak jednak sprawia, że
czujemy, iż coś po prostu jest tutaj nie
tak. Przez lata zima przychodziła na czas gwarantując nam białe, mroźne
święta, podczas których jeszcze bardziej docenialiśmy ciepło rodzinnego domu. No
cóż, czasy się zmieniają, a niektórzy zapewne użyliby stwierdzenia, że taki po
prostu mamy klimat. Mimo tego, że cisną się na usta słowa piosenki "I'm dreaming of a white Christmas", to trzeba przyjąć to „na klatę” i sprawić, aby Święta znowu
były wyjątkowe! :)
Jako, że śniegu można tylko pomarzyć, a za oknami wiosna,
kreuję świąteczną atmosferę w inny sposób. Świąteczne herbaty o zapachu
pomarańczy czy suszonych owoców, cynamonowo-jabłkowe świeczki (generalnie dużo
świątecznych świeczek, na punkcie których mam w tym roku kręćka), gwiazda
betlejemska, pomarańcze z goździkami, stroik, kolorowa choinka, migające światełka,
świąteczne kartki, dochodzący z kuchni zapach piernika, własnoręczne zdobienie
pierniczków, wypisywanie kartek i życzeń, pakowanie prezentów, powrót do domu
(jak to ładnie brzmi po angielsku – coming
home for Christmas), a to wszystko
przy akompaniamencie świątecznej muzyki (utworów, które znam już na pamięć i
nie waham się nucić swojej wersji na głos- przecież o to właśnie chodzi,
prawda? :) ).
W tym roku święta będą miały dla mnie troszkę inny wymiar. Przez
ostatnie lata mieszkałam w moim rodzinnym mieście, na co dzień mając
towarzystwo moich najbliższych. Teraz, kiedy mieszkam daleko od nich, święta
będą bardziej rodzinne i wyjątkowe. W końcu znowu będziemy mogli spędzić
wspólnie czas w tej magicznej atmosferze. To będą piękne święta! :)
Z tej okazji chciałabym też złożyć wszystkim serdeczne
życzenia. Zdrowych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia spędzonych także w
rodzinnej, ciepłej atmosferze, z najbliższymi, niech będzie to dla Was czas
radości i pokoju, niech towarzyszy wam blask oraz zapach choinki, woń piernika
czy innych domowych rarytasów, kolędujcie ile tchu w piersi, niech świat się
zatrzyma na tych kilka wyjątkowych dni, abyście mogli w pełni poczuć magię tych świąt! Niech Nowy Rok będzie
pełen pozytywnych wrażeń, sukcesów i szczęścia. Spełnienia marzeń, odwagi i
otwartości na to, co nowe i nieznane. Tego wszystkiego Wam życzę! A w skrócie to
po prostu Wesołych Świąt! :)
Kraków |
Wrocław |
12 grudnia 2014
Szpiglasowy Wierch, czyli piękniej już być nie może!
Moje pierwsze samotne wyjście w Tatry. Wybór padł na Szpiglasowy Wierch – wejście od Morskiego
Oka, zejście do Doliny Pięciu Stawów i nocleg w schronisku. Była jesień, złota
polska jesień; środek tygodnia. Na szlakach powyżej Morskiego Oka pustki, na
palcach jednej ręki mogłabym policzyć napotkane osoby. Przy okazji, zahaczam
jeszcze o Wrota Chałubińskiego, dlatego na sam wierzchołek Szpiglasa wchodzę ok.
15.00. Chwilę przede mną dwójka górołazów opuściła szczyt, więc niespodziewanie
zostałam tam sama. Przez chwilę nie wiedziałam gdzie podziać oko – takich widoków
jeszcze nie widziałam! Nie był to mój pierwszy raz na Szpglasie, ale jak byłam tam
kiedyś w lecie, to mgła przysłoniła nam wszystko. Ale teraz zgadzam się w stu
procentach z tymi, którzy umieszczają Szpiglasowy Wierch na pierwszej pozycji w
rankingu szczytów z najpiękniejszymi panoramami. Bezapelacyjnie to także i mój numer jeden. Uważam, że nie ma w
Tatrach polskich miejsca z piękniejszym widokiem. Szpiglas jest cudowny o każdej
porze roku, ale jesienią w szczególności! :)
Mając zatem cały
wierzchołek dla siebie rozłożyłam się w jednym miejscu i rozpoczęłam ponad
godzinne biwakowanie. Do zejścia zmusiły mnie jednak zimne podmuchy wiatru,
które doskwierały coraz bardziej. Przez ten czas nikogo więcej nie było na
szczycie. Nie wiem, czy jakiekolwiek słowa są w stanie opisać, to jakie uczucia
towarzyszą wtedy górskiemu piechurowi. Cisza, spokój, tylko ty i góry ukazujące
ci całe swoje piękne oblicze. Wymarzona chwila i rekompensata trudu włożonego
na podejściach. Czas na przemyślenia, głębszą refleksję. Na chłonięcie gór
całym sobą. O takie momenty w polskich Tatrach raczej ciężko, chyba się
zgodzicie? Ale jak najbardziej jest to możliwe, trzeba po prostu być w
odpowiednim miejscu i czasie. A jak się to później docenia ten fakt i jak zmienia to postrzeganie gór
samych w sobie… Tak przynajmniej było w
moim przypadku. Do tamtej pory jeździłam w Tatry zazwyczaj w sezonie letnim,
ewentualnie zimowym. Normą były dla mnie duże ilości napotykanych turystów czy
wędrowców. Jednak kiedy po raz pierwszy doświadczyłam gór w inny sposób, bez
tłumów, w samotności, moje pojmowanie „normy” bardzo się zmieniło. Od tamtej
pory bardziej sceptycznie podchodzę do pomysłów wyjazdu w Tatry w terminach,
kiedy są one przepełnione ludźmi. Kiedy tylko mam możliwość, staram się tego
unikać. Nie o to bowiem mi już chodzi w
górach. Szukam, oczekuję czegoś więcej niż tylko stanięcia na danym
wierzchołku, przejścia danej trasy. Lubię spotykać w górach Ludzi Gór, a nie
setki (czasami przypadkowych) turystów. Wyjście w góry nie jest już dla mnie
tylko wyjściem w góry, ale przygodą, poszukiwaniem doznań estetycznych, chwil
samotności, doświadczaniem potęgi gór, refleksją, szczęściem ….
W tym roku, korzystając z jesiennego wypadu w Tatry,
postanowiłam ponownie się tam wybrać. Tym razem jednak zaczynając w Piątce i
schodząc do Morskiego Oka.
14 listopada 2014
Liebster Blog Award po raz drugi
Bardzo dziękuję Wiecznej Tułaczce za nominację do Liebster
Blog Award. J
Krótkie przypomnienie o co w tym właściwie chodzi: „Nominacja do Liebster Blog Award jest
otrzymywana od innego Blogera, w ramach uznania za dobrze wykonaną robotę. Po
odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która
Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz
zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował”.
No to jedziemy, oto moje odpowiedzi na pytania:
1 1. Na cholerę Ci ten blog? ;)
Szczerze? Nie wiem na jaką
cholerę mi ten blog. :D Chyba po prostu czasami mam ochotę się podzielić moją
opinią, wrażeniami z danego miejsca, z wyjazdu, czy górskiej wędrówki. Do tego,
od kiedy mam wymarzoną lustrzankę, odkryłam w sobie maniakalnego
fotografa-amatora więc lubię też publikować tutaj moje zdjęcia, które czasami
wyrażają więcej niż tysiąc słów. J
2. Czym są dla Ciebie zdjęcia z podróży?
Obowiązkowym punktem każdej
podróży i najlepszą pamiątką, która natychmiast przenosi moje myśli i
wspomnienia do danego miejsca. Szczególnie te zdjęcia, które są wywołane i
włożone do albumów.
3. Jaka lokalna kuchnia/ potrawa wystrzeliła Twoje kubki smakowe w kosmos?
Hmm… ostatnio byłam lekko
podziębiona, a że za dzień/dwa szykował się wypad w Tatry to postanowiłam po
raz pierwszy spróbować domowych sposobów
i zjeść kromkę z czosnkiem… Tak, moje kubki smakowe dostały wtedy szału! :D Ale
tak na poważnie to… chyba ciabata z serami i pomidorem w okolicy Notre Dame.
Pyszność nad pysznościami! J
4. Co najczęściej przywozisz z podróży?
Tysiące zdjęć i dwa tysiące
wspomnień, do tego mnóstwo pozytywnej energii i zapału oraz planów na
przyszłość. Zawsze kupuję też przynajmniej jedną pocztówkę z danego miejsca.
Innych pamiątek raczej nie kolekcjonuję.
5. W jaki sposób przygotowujesz się do podróży?
Ojoj, temat rzeka! Za każdym
razem nieco inaczej. Wciąż się uczę jak robić to prawidłowo. Kiedy jadę w góry
no to podstawowa sprawa – sprawdzam warunki i prognozę pogody, ustalam wstępny
plan wędrówek, rezerwuję noclegi. Kiedy wybieram się w jakąś podróż to oprócz
spraw związanych z noclegiem, dojazdem, trzeba by także poczytać trochę o danym
miejscu i mieć jakąś orientację co, gdzie
i jak.
6. Umiesz na wyjeździe żyć bez Internetu?
Oczywiście, że TAK. Internet w
podróży to rzecz bardzo przydatna, bywa nawet zbawienna, ale nigdy nie mam
takiego podejścia, że jest koniecznością. Ułatwia życie, ale uwielbiam ten
moment, kiedy np. jadąc w góry wiem, że nie będę miała dostępu do Internetu.
Mogę wtedy odpocząć od codzienności i delektować się tym co jest tu i teraz. I naprawdę cieszę się wtedy,
że jestem odizolowana od wirtualnego świata.
7. Które z odwiedzonych miejsc zaskoczyło Cię najbardziej? Dlaczego?
Zdecydowanie Budapeszt! Nie
spodziewałam się niczego szczególnego w tym mieście, bardziej cieszyłam się
wyjazdem samym w sobie i spotkaniem z przyjaciółką. Nasz pierwszy wieczory
spacer po mieście i… opadły nam szczęki, tak było pięknie! Budapeszt nocą
wygląda obłędnie (szczególnie widziany z Góry Gellerta). Do tego dochodzą oczywiście wspomnienia związane
z ludźmi, których tam spotkałyśmy i którzy sprawili, że ten wyjazd jest taki
sentymentalny. J
8. Gdzie czujesz się
najlepiej?
Your home is where
your heart is. Góry.
Chyba najlepiej czuję się w górach. Będąc gdzieś wysoko, zostawiając większość
problemów w dole. Podziwiając naturę i górskie krajobrazy... Nie da się tego
opisać słowami. J
9. Słuchasz muzyki w podróży? Zdzierasz ulubione kawałki, odkrywasz
lokalne dźwięki, masz jakąś specjalną playlistę, a może wolisz ciszę?
Zawsze kiedy jadę w Tatry to
słucham ulubionych kawałków zespołu Brathanki. To mnie jakoś tak pozytywnie
nastraja i wprowadza w „góralski” klimat.
:D Będąc już na szlaku natomiast
nigdy nie słucham muzyki – wolę brzmienie górskiego potoku albo tą specyficzną
ciszę obecną w górach. Natomiast podczas każdej podróży gdzieś tam zawsze
zasłyszy się jakąś piosenkę, bądź sama się jakaś wkręci w głowie i wtedy
zyskuje ona miano piosenki wyjazdu. I
od tej pory będzie mi się ta nuta kojarzyła właśnie z tym konkretnym miejscem.
10. Moje największe podróżnicze marzenie to…
Hmm…. Dużo mam takich
największych marzeń. J
Ale chyba takie największe największe to wyjazd do Australii.
11. Umiałbyś/Umiałabyś wyjechać bez aparatu i wrócić bez choćby jednego
zdjęcia?
Nie. Zdecydowanie nie. I jeszcze
raz nie. Aparat jest dla mnie podstawą w podróży, czy tej małej, czy tej dużej.
Mam po prostu taką potrzebę robienia zdjęć. Jak pisałam wcześniej, to dla mnie
najpiękniejsza pamiątka (oczywiście zaraz po wspomnieniach!). Bezcennym jest
dla mnie potem usiąść, przeglądać albumy i wspominać to, co się zdarzyło, gdzie
się było…
A w górach na przykład lubię po prostu
uchwycić moment. Jeden z tak wielu,
uchwycony w kadrze i uwieczniony. Bo fotografia to dla mnie też sztuka… J
2 listopada 2014
Na Pęksowym Brzyzku, czyli wśród tych, którzy odeszli
Ostatnio żyję w
ciągłym biegu, a w wolnych chwilach wyjeżdżam w góry, co dodatkowo podkręca
tempo życia. I chociaż nie ma miejsca na monotonię, to jednak wpadłam w pewną
rutynę, z której ciężko było się wyrwać. Udało mi się dopiero teraz, w tym
szczególnym czasie jakim jest święto zmarłych. Stało się ono bowiem przyczyną
snucia refleksji nad własnym życiem i życiem jako wartością. Ludzie przychodzą,
ludzie odchodzą. Na chwilę, na miesiąc, na rok, na zawsze… Pozostawiają jednak
jakiś ślad w naszym życiu. Początek listopada to taki czas, kiedy powinniśmy
wspominać tych, którzy nas pożegnali, zapalić symboliczną świeczkę na ich
grobie i udowodnić, że ten cytat jest prawdziwy: „Nigdy nie umiera ten, kto jest obecny w pamięci żywych.”
Bardzo lubię Wszystkich
Świętych oraz Zaduszki, i
bynajmniej nie dlatego, że stanowią pretekst do rodzinnych spotkań. Wtedy
cmentarze – miejsca na co dzień dosyć ponure, przygnębiające i smutne, stają
się pełne kolorów, pełne życia. Niemal każdy grób zostaje przystrojony czy to
barwnymi kwiatami, czy kolorowymi, płonącymi zniczami. Wieczorem wygląda to po
prostu pięknie. I od razu cieplej się na sercu robi, mimo tego, że strata kogoś
bliskiego w tym dniu jest odczuwalna bardziej niż zazwyczaj.
2 października 2014
Zachód słońca na Połoninie Caryńskiej, czyli o górskich doznaniach estetycznych
W Bieszczadach wcześniej byłam tylko raz. Tego roku jednak postanowiłam
znowu się tam wybrać, tym razem na dłużej i we wczesno jesiennej porze. Kiedy
tam jechałam okolice były wciąż zielone, myślałam zatem że nici z moich
brązowo-złotych wyobrażeń. Jednak o ile na dole drzewa rzeczywiście były
zielone, to na połoninach panowała już jesienna sceneria… Wybornie!
Przyjechałyśmy w Bieszczady w środowe popołudnie. Była piękna pogoda,
aż szkoda byłoby tego nie wykorzystać. Już w czasie podróży chodziła mi po
głowie myśl, żeby pójść na Połoninę Caryńską (1297 m n.p.m.) na zachód słońca. Wybrałam właśnie
ją, ponieważ zielonym szlakiem z Przełęczy Wyżniańskiej (853 m n.p.m.) można się tam dostać w godzinę, co jest
stosunkowo niedługim czasem. O 17.00 meldujemy się więc na parkingu, zaraz później
wędrujemy ku naszemu dzisiejszemu celowi.
19 września 2014
Trochę barcelońskiej magii, czyli kolorowa fontanna
Ostatnio było dużo tekstu, mało zdjęć, a więc dzisiaj
odwrotnie – mało słów, dużo obrazu.
Bo czy da się to opisać słowami…? To
trzeba po prostu zobaczyć (najlepiej na żywo oczywiście)!
Mowa o jednym z moich ulubionych miejsc w Barcelonie, czyli
o Magicznej Fontannie u stóp wzgórza Montjuic. Spędziłyśmy tam dwa wieczory
oglądając spektakularny pokaz kolorów, światła, muzyki i wody połączonych w
jedną całość, tworzących ten „magiczny” nastrój. Tryskające, wielobarwne
strumienie wody rozpryskujące się w
powietrzu. Do tego muzyka. Na każdym spektaklu inna – pop, rock, muzyka klubowa, poważna, jazz, hity z bajek Disney’a, itd. Nigdy nie wiadomo na co się trafi. Jedyne co
mi troszkę przeszkadzało to brak
synchronizacji wodnych akrobacji z muzyką. Fontanna sobie, muzyka sobie.
Niestety, jestem bardziej wymagająca w tej kwestii.
11 września 2014
Barcelona z nieco innej strony, czyli nasza podróż od podszewki
Dzisiaj trochę Barcelońskich wspomnień, szczegóły naszego
wyjazdu, tego, co nam w głowach wtedy siedziało i dlaczego wyszło tak, jak
wyszło. Będzie dużo prywaty i subiekcji, dużo tekstu, mało zdjęć. Mam jakieś
nieodparte wrażenie, że nad Barceloną po prostu ciążyło jakieś Fatum.
Od samego początku, do samego końca.
Od samego początku, do samego końca.
Już przy kupowaniu biletów zaczęły się komplikacje.
Kilkanaście prób dokonania przelewu zakończonych niepowodzeniem, lekkie
podenerwowanie i cholerne cookies podwyższające cenę. Ostatecznie musimy kupić
bilety osobno. Raz, dwa i jeden bilet w kieszeni. Po kilkunastu minutach drugi
też był w kieszeni, tyle tylko, że nie w tej samej. Trzeba było przebukować
jeden bilet. Robimy to od ręki i płacimy „podatek od głupoty”. Pół nocy
zarwane, ale mamy bilety! Lecimy do Barcelony! Znowu ta fascynacja, że kolejna
podróż w nieznane, że ciepła i słoneczna Hiszpania, że będzie należyty
odpoczynek po maturach. Jakże krótko trwała ta nasza radość…
5 września 2014
Zakopane, nie ma przebacz!, czyli opowieści góralsko - ceperskiej ciąg dalszy.
Idąc za ciosem, po przeczytaniu książki Zakopane odkopane,
sięgnęłam po kolejną publikację
P. Młynarskiej i B. Sabały-Zielińskiej. Zakopane nie ma przebacz! Na taki tytuł postawiły autorki sugerując, że czytelnik pozna ponure sekrety tego miasta. No i jakby nie było, po raz kolejny poznajemy miasto z zupełnie innej perspektywy.
P. Młynarskiej i B. Sabały-Zielińskiej. Zakopane nie ma przebacz! Na taki tytuł postawiły autorki sugerując, że czytelnik pozna ponure sekrety tego miasta. No i jakby nie było, po raz kolejny poznajemy miasto z zupełnie innej perspektywy.
Dla mnie od zawsze symbolem Zakopanego był Giewont górujący
nad miastem. Jednak autorki widzą sprawę nieco inaczej, i z przekorą za symbol
zimowej stolicy Polski uważają… dźwig
do bungee pod Gubałówką. Nie powiem, mi też to żelastwo tam przeszkadza. Jakoś tak nie pasuje
do krajobrazu, ale że najwyższy punkt w całym mieście, to ciężko go wzrokiem ominąć. Kto widział, ten wie.
do bungee pod Gubałówką. Nie powiem, mi też to żelastwo tam przeszkadza. Jakoś tak nie pasuje
do krajobrazu, ale że najwyższy punkt w całym mieście, to ciężko go wzrokiem ominąć. Kto widział, ten wie.
Góral, jak przystało na nasz polski naród, sprytny jest i
obrotny, potrafi kombinować i przekręty robić. W różnych dziedzinach. I dutki
skrupulatnie liczy, coby jak najwięcej zaoszczędzić. Do bitki zawsze i wszędzie
chętny. I zawsze swego dopnie. Tak na
przykład, przy budowie domu. Niby jakichś wytycznych musi się trzymać, ale jak
przyjdzie co do czego, to tak przegada, że wszystko mu płazem ujdzie, a potem
Zakopane wygląda jak wygląda. Efekt tego taki, że „Podhale samowolą stoi”. Według autorek, Podhale (pod względem
architektonicznym) jest jednym z najbrzydszych miejsc w Polsce. I tu
nieskromnie powiem, że co racja, to racja. Może nie najbrzydszym, ale też i nie
pięknym. Piękne są pojedyncze domy, ale całemu zabudowaniu brak ładu i składu,
nic się kupy nie trzyma. A w tym całym rozgardiaszu znajdziemy i góralskie
safari na tle Tatr z okazami takimi jak słoń, żyrafa czy nosorożec.
26 sierpnia 2014
CCCB, czyli o co w tym właściwie chodzi?
W Barcelonie niestety nie ma takich luksusów jak w Paryżu,
czytaj: bezpłatnych wejść do muzeów dla uczniów i studentów z Unii
Europejskiej, co czyni Barcę całkiem nietanim przedsięwzięciem. Jednak zawsze
znajdą się jakieś sposoby, aby zaoszczędzić trochę groszy. Albo raczej centów.
No dobra, euraków. Większość muzeów przynajmniej raz w miesiącu, a niektóre raz
w tygodniu, pozwalają na darmowe zwiedzanie obiektu. Najczęściej jest to
pierwsza lub ostatnia niedziela miesiąca. Miałyśmy to szczęście, że w te obydwie
niedziele gościłyśmy w Barcelonie, więc udało nam się zaglądnąć tu i ówdzie bez
uiszczania opłat. Mogłyśmy sobie za to kupić jakiś porządniejszy obiad. :D
Centre de Cultura
Contemporània de Barcelona, czyli Centrum
Kultury Współczesnej w Barcelonie kusiło nas już od początku i bynajmniej nie
tylko faktem darmowego wstępu. Ciekawe byłyśmy, co tam zobaczymy. Będąc już wewnątrz centrum zdziwiło nas to, że nie było tam kilometrowej kolejki do
wejścia. Hmm. Czerwona lampka się zaświeciła, że coś jest nie tak. Kilka godzin
wcześniej byłyśmy w Muzeum Picassa i przyszło nam odstać jakieś pół godziny w
kolejce. Tym razem wchodzimy od ręki? Wciąż zdziwione krótko podsumowujemy
sytuację: albo tu jest beznadziejnie i nie warto sobie głowy zawracać
zwiedzaniem, albo wręcz przeciwnie – jest znakomicie, a ludzie tego nie
odkryli. Obydwie chyba bardziej skłaniamy się ku wersji pierwszej, ale nie
dajemy tak łatwo za wygraną i wchodzimy do środka. Pierwsza wystawa nosi tytuł
„Metamorphosis”. Wciąż nie wiedząc czego się spodziewać, przechodzimy przez
próg sali wystawowej.
Wystawa ta prezentuje dzieła czterech wybitnych (ponoć są wybitni, choć
dotąd zupełnie mi nie znani) twórców filmów animowanych (ale nie tych z
rodzaju Shreka czy Królewny Śnieżki). Przytoczę
tutaj ich nazwiska, może ktoś się bardziej orientuje w temacie i coś mu to
powie, bo mi nadal niewiele mówi. A więc, Ladislas Starewitch (Polak urodzony w
Rosji), Jan Švankmajer oraz bracia Quay. Na głównej stronie internetowej
centrum, widnieje taka oto informacja o tejże wystawie: „Trzy unikalne filmografie, które mają wiele wspólnego:
ekscentryczny wszechświat snu gdzie współistnieją niewinność, okrucieństwo,
pożądliwość, magia i szaleństwo. Niepokojący, poetycki, przejrzysty i czasami
groteskowy, czasami fantasmagoryczny krajobraz z ludzi, którzy kochają
bezproduktywność i bezcelowość.” Brzmi niezrozumiale, jak pomieszane z
poplątanym i … takie właśnie jest. Pomieszanie bajki z opowieścią grozy. Zdaje
się, że ludzie na poziomie określają to mianem niekonwencjonalności. Osobiście
nie bardzo wiedziałam, o co tak naprawdę chodziło w tych ich krótkometrażowych
filmach animowanych. Obejrzałyśmy ich kilka (w centrum jest kilkanaście ekranów,
gdzie można oglądać dzieła wcześniej wymienionych panów), nasze reakcje były
różne – od śmiechu, poprzez niesmak, do zaskoczenia i zdumienia.
20 sierpnia 2014
Przejażdżka życia, czyli melexem nad Morskie Oko!
Niedawno temu dużym, medialnym wydarzeniem były kolejne upadki koni w
drodze z Palenicy Białczańskiej nad Morskie Oko, co skłoniło władze TPN-u do prób
wprowadzenia nowego rozwiązania. Od wczoraj na tej trasie testowane są melexy. Jak powszechnie wiadomo temat koni - bardzo kontrowersyjny. Od zawsze
toczyły się spory między ekologami a góralami. Osobiście uważam, że wina do
końca nie stoi ani po stronie górali, ani po stronie turystów. Jak gdzieś
kiedyś przeczytałam – popyt napędza podaż. Myślę, że tak może być i w tym
przypadku.
Nie jestem miłośniczką zwierząt, konie jako konie mnie nie
fascynują, jednak patrząc na załadowane ludźmi bryczki pędzące do Włosienicy,
to żal mi się trochę zwierzaków robi. Ja się męczę idąc pod górkę, a co dopiero
koń ciągnący ze sobą ciężar w postaci kilku rozleniwionych turystów, pokonując
różnicę wzniesień wynoszącą ponad 300 m. Tak, tak do tego własnie są te konie przystosowane,
specjalnie hodowane w tym celu, zadbane i karmione, wszyscy o tym wiemy. Mimo wszystko jednak uważam,
że dwanaście sadełek + góral + wóz + 300 m w górę = zbyt dużo. Proste działanie matematyczne. Chociaż jak uwzględnić fakt, że konie w przeszłości służyły na wojnach, czy pomagały rolnikom na polach, to wszystko już nie jest takie oczywiste.
Nad Morskim bywam stosunkowo dosyć często i chociaż szczerze nie lubię tego
9-kilometrowego asfaltu, to jednak nie korzystam z transportu konnego. No dobra,
raz nam się zdarzyło, kiedy byłyśmy z mamą przemoczone i zmęczone, a było już
późne popołudnie, to w drodze powrotnej zdecydowałyśmy się na zjazd bryczką z
Włosienicy. Oprócz nas była jeszcze para – w sumie cztery osoby. Nie dwanaście.
Nie pod górę.
13 sierpnia 2014
Spacer w Vall D’Incles, czyli witajcie Pireneje!
Andora - malutkie państwo położone pomiędzy Francją a
Hiszpanią, ulokowane w samym sercu Pirenejów. To chyba właśnie ten ostatni
czynnik oraz bliska odległość tego kraju do Barcelony spowodowały, że bez
chwili wahania pojechałyśmy tam, by spędzić kilka dni w górskim klimacie.
De facto, tylko jeden raz wybrałyśmy się w głąb gór. Naszym
celem stała się dolina – Vall d’Incles. Polecił nam ją nasz andorski host i
miał stuprocentową rację mówiąc, że to naprawdę piękne miejsce.
Z centrum Andorry La Velli autobusem (nie pamiętam dokładnie
jaka linia, jednak w informacji turystycznej można zasięgnąć szczegółowych
informacji) łatwo dojechać do wylotu Vall d’Incles, wystarczy poprosić kierowcę
o zatrzymanie się na odpowiednim przystanku. Koszt takiej przejażdżki to 3,30
Euro. Ze względu na niskobudżetowość naszej wycieczki, a także na chęć nowych
wrażeń, w drodze powrotnej do stolicy postanowiłyśmy stopować. Nie było
większych problemów ze złapaniem stopa, nawet w najbardziej nieodpowiednich
miejscach. :)
Vall d’Incles jest najszerszą polodowcową doliną w Andorze. Ponoć
od wiosny do jesieni można tam podziwiać różne wyjątkowe rośliny, w tym także
białe narcyzy będące narodowym symbolem Andory, jednak nas ominęła ta
przyjemność. Asfaltowa, czterokilometrowa droga prowadząca wzdłuż rzeczki
Incles doprowadza nas do końca doliny i podstawy otaczających jej gór. Tam też
znajduje się schronisko oraz rozgałęzienie szlaków: na przełęcz Fontargent oraz
do jezior Cabana Sorda, Isla Juclar i Siscaró.
7 sierpnia 2014
Zakopane odkopane, czyli lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska
Dawno już na blogu nie pojawiła się żadna nowa propozycja
książkowa. Wracając zatem do korzeni powstania bloga i jego nazwy oraz biorąc pod uwagę fakt,
że w końcu mam wystarczająco dużo czasu na czytanie, podzielę się z Wami moją
opinią o książce „Zakopane odkopane”.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tą książkę na sklepowej półce
przeszłam obok niej zupełnie obojętnie, tym bardziej, że autorkami są
dziennikarki radiowe Paulina Młynarska i Beata Sabała-Zielińska. Osobiście nie
przepadam za książkami pisanymi przez celebrytów, tak na przykład Kasi
Cichopek, Krzysztofa Ibisza czy Moniki Richardson, którzy nagle poczuli cudowne
powołanie lub znaleźli inspirację do napisania książki. Takiemu czemuś mówię
stanowcze nie. Po prostu. Podobnie postąpiłam i w tym przypadku. Jednak po roku ponownie
zobaczyłam tę książkę na dziale podróżniczym, a że akuratnie miałam trochę czasu czekając w galerii, czysta ciekawość i
tematyka książki skłoniły mnie do jej otwarcia. I tak zdanie za zdaniem
zaczęłam czytać. No dobra, przyznaję, że podtytuł „lekko gorsząca opowieść
góralsko-ceperska” też zrobił swoje i wzbudził ciekawość. Podobnie pozytywne
opinie umieszczone z tyłu, na okładce. Jednak wciąż zachowywałam zdrowy dystans
do książki. Ku memu zdziwieniu opowieści autorek bardzo szybko mnie wciągnęły.
Na tyle, że książka zawitała do mojej domowej biblioteczki.
Jak zapewne już wszystkim wiadomo, jestem Tatro- i
Zakopano-maniaczką, uwielbiam tamte tereny i podhalańską kulturę. I pewnie
dlatego książka bardzo mi się podobała. Tym bardziej, że Zakopane w niej nie
jest polane lukrem, a wręcz przeciwnie, pojawiają się słowa krytyki oraz skontrastowanie
rzeczywistości widzianej z perspektywy turystów – ceprów oraz rodowitych
górali. Paulina Młynarska to ceperka, która przeprowadziła się kilkanaście lat
temu na Podhale, natomiast Beata Sabała-Zielińska to z urodzenia góralka. Autorki
starają się odkopać naszą zimową stolicę ukazując Zakopane w zupełnie innym świetle, opowiadają
o jego przeszłości, o tym, jak narodziła się turystyka w Tatrach, o góralskich
konfliktach, mówią o początkach stylu zakopiańskiego, opisują dokładnie jego
funkcjonalność, wspominają Witkacego czy Chałubińskiego opowiadając ich
historie i związek z Zakopanem. Piszą o tym, jak wielki wpływ na góralską
tradycję ma turystyka oraz jak skutecznie zabija ona oryginalność góralskich
wyrobów. W książce dowiemy się prawdy o produktach sprzedawanych na straganach
pod Gubałówką, czy o pobożności górali i znaczeniu kościoła na Górce. Muzyka,
taniec, kuchnia i moda góralska – tych zagadnień także tam nie brakuje. Jeśli zastanawia Was, dlaczego widoczny na okładce zakopiański miś jest biały, a nie brunatny, to odpowiedź znajdziecie także na kartach książki. Autorki bez
skrupułów piszą nawet o … góralskim podrywie czy agencjach towarzyskich
działających na terenie miasta. To chyba właśnie te „lekko gorszące opowieści”.
Jednak bądź co bądź są jakąś tam częścią atmosfery Zakopanego.
25 lipca 2014
Symbol naszych Tatr, czyli jego waszmość Giewont
Pana G. wznoszącego się na wysokość 1894 m n.p.m.,
górującego nad Zakopanem króla Tatr chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. To z
pewnością jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w naszym kraju. I, jeśli
chodzi o Zakopane i nasze Tatry, to niezwykle wszędobylski. Widać go z Zakopiańskich
(i nie tylko) ulic (w tym także z Krupówek).
Prawie z każdego kościeliskiego okna, praktycznie z większości polskich,
tatrzańskich szczytów. Owiany wieloma legendami. To bardzo symboliczna dla nas, Polaków góra. W
1901 r. górale uhonorowali ją i postawili
na niej 15-metrowy, stalowy krzyż.
Nazwa góry nie ma jednoznacznej genealogii. Prawdopodobnie
pochodzi od nazwiska Giewont – do dzisiaj istnieje bowiem ród o takim właśnie
nazwisku. Jednak to tylko jedna z hipotez.
Cały Giewont składa się z trzech wzniesień: Małego (1728 m),
Długiego (1867 m) oraz Wielkiego Giewontu (1894 m). Ten ostatni to właśnie
dobrze nam znany wierzchołek, na którym wznosi się 15-metrowy krzyż (a tak
właściwie to 17,5-metrowy, ale 2,5 m jest wbite w skałę) . Charakterystyczna
grań Długiego Giewontu (o długości ok. 1,3 km) oddzielona jest od Wielkiego
przez głębokie wcięcie zwane Szczerbą. Z kolei Mały od Dużego oddziela
Giewoncka Przełęcz.
Większość z nas zna sylwetkę Giewontu widoczną od strony
północnej. Na mnie, ta pionowa ściana wznosząca się około 600 m ponad dnem
doliny naprawdę robi duże wrażenie. Jest imponująca. Mam nadzieję, że kiedyś
uda mi się zdobyć szczyt wspinając się tą ścianą. J Ze strony południowej
natomiast Giewont nie wygląda już tak groźnie. Tam jego grzbiet w miarę
łagodnie opada do Kondrackiej Przełęczy. Warto wiedzieć, że Giewont to
najwyższy szczyt Tatr Zachodnich położony w całości w Polsce.
Giewont widziany z kolejki na Kasprowy |
20 lipca 2014
Długo w podróży, czyli o ciemniejszych zakamarkach podróżowania
Ponad półtorej miesiąca (a właściwie to prawie dwa) - tyle spędziłam
ostatnio podróżując, a raczej tułając się po świecie. Barcelona, Andora, Warszawa,
Gdańsk, Toruń, Tarnów, Rzeszów, Zakopane, Tatry, Łeba, Kraków, Karkonosze.
Morze, góry, duże miasta, miasteczka. Polska i zagranica. Pociągiem, autobusem,
stopem, samochodem, samolotem, statkiem, motorówką, na nogach, kolejką. Zgodnie
z planem i spontanicznie. W dobrym i gorszym nastroju. W słońce i w deszcz. Z
walizką, plecakiem, torbą. Tak szybko zleciała niecała połowa wakacji. Dzień po
ostatnim egzaminie maturalnym poleciałam do Barcelony. Od tamtej pory w domu
byłam kilka razy, jednak bardziej w charakterze gościa, niż domownika. Dwudniowy
pobyt w domu był dla mnie po prostu kolejnym etapem w podróży. Dopiero teraz
osiądę tutaj na dłuższą chwilę. Bo właśnie odczuwam taką potrzebę pobycia
chwilę w domu. Uporządkowania pewnych spraw, odpoczęcia, słodkiego
nicnierobienia.
Już drugi raz spędzam wakacje w ten
sposób. Rok temu przez dwa miesiące też praktycznie non stop byłam poza domem.
Bywałam w nim tylko na jeden dzień, aby zamienić walizkę na plecak, wymienić
ciuchy i choć na godzinkę lub dwie spotkać z przyjaciółmi. Następnego dnia
przygoda rozpoczynała się na nowo.
Rzeszów-Kołobrzeg-Paryż-Trójmiasto-Taize-Tatry-Dolomity. Teraz było podobnie,
choć niektóre destynacje uległy zmianie. Jak już się wpadnie w wir podróżowania,
to ciężko z niego wypaść. Ale czy aby na pewno? Nie zawsze przecież jest
kolorowo. Jednak jedna podróż nakręca kolejną. Skoro jestem już tutaj, to może
jeszcze podjadę tam, bo akuratnie mi po
drodze albo grzechem byłoby nie
zobaczyć jeszcze tego miejsca albo
skoro już jestem tu i tu, to od razu pojadę tam i tam. I tak znajdują się kolejne preteksty, aż
do momentu, w którym trzeba powiedzieć STOP. Dla mnie chyba właśnie nadszedł
taki moment. I bynajmniej nie chodzi tutaj o wyczerpujące się pokłady zasobów
finansowych – moja studnia z groszówkami ma bowiem dno. Jednak pominę tutaj
kwestię pieniędzy.
Takie ciągłe podróżowanie, zmiana miejsca
pobytu co kilka dni ma swoje dobre i złe strony. Mało jeszcze wiem na ten
temat, bo cóż znaczy moje półtorej miesiąca spędzone w podróży (i to jakby nie
było z chwilowym pobytem w domu) wobec kilku miesięcy czy lat spędzanych na
podróżach przez innych. Jednak jakiś tam pogląd na tę sytuację już mam i jestem
w stanie zbliżyć się w wyobraźni do tego, jakie to niesie za sobą konsekwencje.
Oprócz oczywistych plusów jakimi są poznawanie obcych kultur, odkrywanie nowych
miejsc lub powroty w te ulubione czy sentymentalne, nawiązywanie kontaktów z
innymi ludźmi, zdobywanie wiedzy o świecie, poznawanie siebie samego i swoich
możliwości, i tak dalej, i tak dalej (o tym rozpiszę się innym razem),
pojawiają się także pewne minusy.
11 lipca 2014
Piłka jest okrągła, a bramki są dwie, czyli Camp Nou w Barcelonie
Przez ostatnie tygodnie, niemalże w każdym domu czy lokalu stale
pojawia się ten sam obrazek, a mianowicie… włączony telewizor, piwko piweczko i
jeden meczyk, drugi meczyk, trzeci meczyk. Tak tak, oczywiście mowa o mundialu.
Fanką piłki nożnej oczywiście nie jestem (choć wiem co to
spalony! a przynajmniej tak mi się wydaje... :D ) tak więc meczu żadnego także nie oglądałam (choć nie pogardziłabym
powtórką zmagań Niemców z Brazylijczykami, a raczej odwrotnie – Brazylijczyków z
Niemcami). O piłce mogę powiedzieć tylko
tyle, że… Piłka jest okrągła, a bramki są
dwie. Albo my wygramy albo oni . lub też Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na
końcu i tak wygrywają Niemcy. Hmmm, w sumie to się wszystko ostatnio trzyma
kupy. J
A skoro już ostatnio tyle się mówi o piłce, to pozostańmy w
jej kręgu. Albo raczej zawęźmy nieco zakres tego sportu do klubów piłkarskich.
A konkretniej jednego z nich. Futbol Club
Barcelona. FCB. Pozdrowienia wszystkich kibiców i wielbicieli granatowo-bordowych.
Hiszpania dosyć wcześnie pożegnała się z mistrzostwami, i całe szczęście, że zdążyłam odwiedzić ten kraj kilkanaście dni przed tym faktem, zanim Hiszpanie pogrążyli się w smutku i rozpaczy.
Będąc w Barcelonie grzechem
byłoby nie podejść pod mury stadionu Barcy – Camp Nou. Stadion ten jest bowiem największym w Europie i drugim na
świecie - na trybunach może pomieścić około 99 tys. osób. To miejsce rozgrywek
meczów, ale odbywają się tu także koncerty (np.grali tutaj Michael Jackson, U2 czy Pink Floyd).
Subskrybuj:
Posty (Atom)