Dzisiaj trochę Barcelońskich wspomnień, szczegóły naszego
wyjazdu, tego, co nam w głowach wtedy siedziało i dlaczego wyszło tak, jak
wyszło. Będzie dużo prywaty i subiekcji, dużo tekstu, mało zdjęć. Mam jakieś
nieodparte wrażenie, że nad Barceloną po prostu ciążyło jakieś Fatum.
Od samego początku, do samego końca.
Od samego początku, do samego końca.
Już przy kupowaniu biletów zaczęły się komplikacje.
Kilkanaście prób dokonania przelewu zakończonych niepowodzeniem, lekkie
podenerwowanie i cholerne cookies podwyższające cenę. Ostatecznie musimy kupić
bilety osobno. Raz, dwa i jeden bilet w kieszeni. Po kilkunastu minutach drugi
też był w kieszeni, tyle tylko, że nie w tej samej. Trzeba było przebukować
jeden bilet. Robimy to od ręki i płacimy „podatek od głupoty”. Pół nocy
zarwane, ale mamy bilety! Lecimy do Barcelony! Znowu ta fascynacja, że kolejna
podróż w nieznane, że ciepła i słoneczna Hiszpania, że będzie należyty
odpoczynek po maturach. Jakże krótko trwała ta nasza radość…
Rozpoczynamy poszukiwania
hosta. Ja biorę na siebie Barcelonę, Monika Andorę. W obydwu przypadkach klapa.
Open requesty tym razem się nie sprawdziły. To znaczy oczywiście pojawiły się
zaproszenia od osób nie wzbudzających naszego zaufania, czyli 30-letniego
Turka, Hiszpana w podeszłym wieku, osoby z nieuzupełnionym profilem i brakiem
opinii. Takie opcje od razu odrzucamy z przyczyn oczywistych, to jest własnego
bezpieczeństwa. W takim razie zabieramy się do pisania zapytań do
poszczególnych osób. Większość z nich ma nas oczywiście gdzieś i nie raczy
odpisać nawet marnego NIE. W końcu,
na kilka dni przed wyjazdem sprawa wydaje się być załatwiona, znajdujemy hosta.
Korespondencja trwa w najlepsze, a tu nagle przy ustalaniu szczegółów … cisza,
brak odpowiedzi. Wysyłam wiadomość ponownie. I nic. Nadchodzi piątek, dzień
wylotu. Jakoś tak się złożyło, że wciąż nie mamy noclegu. Zarówno w Barcelonie,
jak i w Andorze.
Jadąc na lotnisko nie mogę odmówić sobie konieczności, a
raczej potrzeby wyrzucenia z siebie mojego zbulwersowania i piszę naszemu
przyszłemu niedoszłemu hostowi kilka dobitnych słów, coś w rodzaju
dyplomatycznego pouczenia. Nie mija pięć minut i dostaję od niego odpowiedź.
Cóż za niespodzianka! Coś tam przebąkuje, że niby może nas gościć, niby nie,
nie wiem, on też nie wie. Dogadaj się tu z takim. Jednak w tym wypadku
oczywistą staje się zasada „ograniczonego
zaufania” oraz „coś mi się tutaj to
wszystko kupy nie trzyma”. Kończy się tym, że na lotnisku rezerwujemy
hostel w Barcelonie. Całe szczęście, że Monika zorientowała się wcześniej w
jakichś hostelach! Po dokonaniu rezerwacji (po całkiem przestępnej cenie –
około 10 Euro za noc!) możemy w końcu głęboko odetchnąć i choć na chwilę odrzucić
na bok wszystkie zmartwienia. :)
Późnym wieczorem docieramy do hostelu. Miła obsługa wywołuje
uśmiechy na naszych twarzach. Meldujemy się i rozpakowujemy. Wyciągam woreczek
z kosmetykami. Jakoś tak specyficznie pachnie… tak jakby hmmm… lakierem do
paznokci? Cholera! Mój krwistoczerwony lakier rozlał się bez skrupułów zapaćkał
pojemniki innych kosmetyków i zapaskudził cały woreczek! A zmywacza tyci tyci w
pojemniku (bo przecież po co mi więcej?). Stoczyłam zaciętą walkę, ale poległam
i nie domyłam tego ustrojstwa. Brrr!
Karol Wojtyła po maturze chodził na kremówki, a my, no cóż,
inne pokolenie, po maturze standardowo poszliśmy na piwo. A tam jeden ze
znajomych pyta: „co robisz po tych maturach?”.
Z niesmakiem na twarzy i uczuciem bólu odpowiadam, że jadę do Barcelony. I że
za specjalnie jechać nie chcę. Barcelona miała być takim „pomaturalnym”
prezentem i odpoczynkiem. Jednak po raz pierwszy w życiu naprawdę miałam ochotę
zostać wtedy w domu, poukładać pewne sprawy, które z racji matury były
odkładane na później. Chciałam w końcu odpocząć i spokojnie się wyspać, a nie
jechać gdzieś i wszystko samemu organizować. A jak już mam jechać, to
najchętniej pojechałabym z biurem podróży, żeby mieć wszystko podane pod nos, o
nic nie musieć się martwić. O! Tak bardzo miałam dosyć i byłam najzwyczajniej w
świecie zmęczona. I psychicznie, i fizycznie. Matura to jednak było trochę
poważne przedsięwzięcie, szczególnie dla takich amatorów jak ja, którzy poszczególne przedmioty zaczynają ogarniać na dwa tygodnie
przed godziną zero … Zresztą, same
egzaminy też odcisnęły znamienne piętno na całym wyjeździe. Temat był jeszcze
na tyle gorący, że siedział w nas i zamęczał od środka. Starałam się nie myśleć
o maturze z polskiego i matematyki, zdystansować i rzeczywiście odpocząć, nie
myśleć o tym. Ale kiedy obok była osoba mająca jeszcze większe strapienie niż
ja (Monika i jej obawy co do chemii) to jedna nakręcała drugą, druga pierwszą i
tak się toczyło błędne koło.
Właścicielka mieszkania w Barcelonie, u której wynajmujemy pokój przez Airbnb, oprowadza nas po mieszkaniu, mówi co i jak. Przyszedł czas
na kuchnię i… niespodzianka! „Tutaj macie
toster i ekspres do kawy. Piekarnika i kuchenki nie możecie używać. No wiecie,
mieliśmy kiedyś taką sytuację, że mieszkańcy nie zgasili gazu i potem jego
zapach roznosił się po całym mieszkaniu.” Spoko, przeżyłam tydzień bez ciepłej herbaty,
przeżyję i kolejny (bo o wrzątku mogłam jedynie pomarzyć). Tylko dlaczego nie
ujęli tej niedogodności w bardzo szczegółowym opisie mieszkania? To trochę nie
fair. Było napisane, że jest kuchnia z „all
kitchen facilities”.Wszystko się zgadza, poza tym, że nie można tych all facilities używać. A chciałyśmy trochę zaoszczędzić na jedzeniu
…
Podczas całego pobytu w Barcelonie miałam też swój gorszy
dzień, w którym poziom mojej upierdliwości przeszedł nasze najśmielsze
oczekiwania. I tego właśnie dnia planowałam zwiedzić Casa Mila. To była chyba jedyna rzecz, która trzymała mnie jeszcze
przy jako-takim nastroju. Bach! Masz babo placek! Podchodzimy to tego budynku, a naszym oczom
ukazuje się jakże piękna, wyśmienita fasada w postaci… plandeki? A pod nią
rzecz jasna – rusztowanie aż po sam dach! Gdybym była tykającą bombą to chyba
właśnie wtedy nastąpiłaby eksplozja. Na całe jednak szczęście jestem
człowiekiem i próbowałam powstrzymać nagły przypływ emocji. Nastąpiła chwila
ciszy, bardziej wymowna niż jakiekolwiek słowa.
W dzień wyjazdu też nie mogło być za dobrze. Informacje
wyczytane w Internecie odnośnie dostania się na lotnisko nijak się mają do
rzeczywistości. Skończyły się nam bilety w dziesięciopaku, trzeba kupić nowe,
ale te nie nadają się na podróż na lotnisko – próbuje nam po
hiszpańsko-angielsko-migowemu wytłumaczyć kobieta z obsługi na stacji metra.
Pomieszała nam wszystko jeszcze bardziej. Byłyśmy już całkiem zielone. Czy my
ZAWSZE w drodze na lotnisko musimy mieć jakieś komplikacje? Kupujemy bilety na
pociąg na lotnisko i próbujemy rozgryźć automat, który w żaden sposób nie
ułatwiał nam sprawy dając do wyboru chyba ze sto możliwości. Jeden pociąg na
lotnisko nam odjeżdża, ale to nic, za pół godziny będzie następny. Jakie
szczęście, że doświadczone już w przewrotności dojazdu na lotnisko,
zostawiłyśmy sobie duży zapas czasu…
Tak po krótce wyglądały nasze zmagania z Barceloną. Wiem,
wyolbrzymiam niektóre rzeczy, ale jak się je tak wszystkie do siebie doda, to uzbiera
się całkiem spora sumka i sprawia, że nie patrzy się na wyjazd przychylnym
okiem. Przebukowanie biletów, problemy z Couchsurfingiem, za dużo przeczytanych
informacji o Barcelonie, ale przede wszystkim psychiczno-fizyczne zmęczenie. To
wszystko razem dało kumulację pesymistycznego nastroju, którego Barcelona nie
bardzo zdołała wyprzeć. Czegoś nam brakowało, czujemy niedosyt. Samo miasto nie
powaliło mnie na kolana, nie zakochałam się w stolicy Katalonii. Oczywiście są
tam piękne miejsca, które chwyciły za serce, ale mam wrażenie, że w powietrzu
unosiło się coś specyficznego, nie pozwalającego nam cieszyć się pobytem w
Barcelonie. Albo raczej, co bardziej prawdopodobne… to w nas była jakaś taka
blokada. Wewnętrzna zgryzota. Niechęć. Brak zachwytu.
Jest jeszcze jeden ważny aspekt – ludzie, których
spotkałyśmy w Barcelonie, a właściwie, których NIE spotkałyśmy. Kilka razy już podróżowałyśmy
z Couchsurfingiem, jest to nasz sposób na podróż, zresztą sprawdzony. Zawsze
spotykałyśmy wspaniałych ludzi, którzy pokazywali nam dane miejsce z innej
perspektywy i czyniły je bardziej wyjątkowymi. Tutaj był tego brak. Brakowało
nam LUDZI. Takiego dobrego ducha wyprawy…
Od wyjazdu do Barcelony minęło już sporo czasu, zdążyłam się
zdystansować i mogę popatrzeć na to wszystko pod innym kątem. I wcale nie
patrzę na nią krzywym okiem. Po prostu kilka niefortunnych zbiegów okoliczności
spowodowało, że wyjazd nie był taki, jakiego oczekiwałam i jakiego
potrzebowałam. To był po prostu zły czas
na podróż, a wszelkie znaki na niebie i ziemi starały się nam to oznajmić. Poza
tym, ciężko było nam się cieszyć, kiedy coś w środku ciągle trapiło i męczył nas
„pomaturalny kac”. Wyjazd na drugi koniec Europy nie był w stanie wyzwolić nas z
tych myśli … Na szczęście, w czasie wyjazdu zawitałyśmy w Andorze, która podniosła nas na
duchu i była jak zbawienie. Ale to już nieco inna historia... J
Koniec końców, cały ten wyjazd był dla mnie dużą nauczką. Myślę, że część kłopotów miałyśmy na własne życzenie. Teraz już trochę inaczej będę podchodziła do organizacji kolejnych wyjazdów. To była dla mnie bardzo ważna lekcja. I wiem, że dam kiedyś Barcelonie drugą szansę, bo po prostu na to zasługuje. Trzeba będzie zmyć z niej osad, który pozostał po pierwszej wizycie. Zresztą, wciąż mam tam kilka nowych miejsc do zobaczenia, a i do moich ulubionych zakątków w tym mieście też chętnie wrócę. No bo nie dajmy się zwieść, Barcelona też ma jakiś swój urok i na swój sposób jest piękna. :)
W zeszłym roku byłam tydzień w Barcelonie i bardzo mi się podobało. Nie jest to może miasto, w którym mogłabym się zakochać, ale fajny ma klimat. Rozumiem jednak, że z tyloma przygodami, pechowymi zdarzeniami, możesz czuć się zmęczona tym miastem i tak wyczekiwaną podróżą.
OdpowiedzUsuńJa też nie sądzę, abym mogła się zakochać w tym mieście. Ale polubić czemu nie. :)
UsuńCzasem tak jest, że jest się w fajnym miejscu, ale zły nastrój albo samopoczucie powoduje, że to miejsce nie robi na nas takiego wrażenia jak powinno. Ja z 8 lat temu byłam po raz pierwszy i jak do tej pory jedyny w Gdańsku. Tak się złożyło, że w pierwszym dniu zjadłam cos ciężkiego i przez cały pobyt bolał mnie żołądek. Do tego jak jechałam rowerem trasa wzdłuż morza z Gdańska do Gdyni, to zaczął lać deszcz i strasznie zmokłam. Wszystko to do kupy sprawiło, że do dziś jak słyszę Gdańsk, to od razu coś mnie ciśnie w żołądku i zastanawiam się co ludzie widzą w tym mieście:). Cały czas zastanawiam się, czy dać mu drugą szansę.
OdpowiedzUsuńNo to widzę, że jesteś w podobnej sytuacji. :)
UsuńOczywiście, że dać drugą szansę! Bardzo lubię Gdańsk, szczególnie starówkę. Jest taka piękna i kolorowa! :)
Ha,ha, a mi się właśnie wydała strrrrrrrraszliwie ponura:))))). Pewnie dla tego, że to był sierpień więc powinno być ciepło i słonecznie, a przez cały pobyt było pochmurno, zimno i co chwilę lało, ale masz rację druga szansa się należy:)))).
UsuńJa lubię też gdańską starówkę za to, że jest po prostu inna i odmienna. A kamieniczki na Długiej zawsze zachwycają. To dla mnie naprawdę architektoniczna perełka. :)
UsuńAle miałyście "przygód"... I tak podziwiam Was za w pełni samodzielną organizację takiego wyjazdu., a że nie wszystko szło po Waszej myśli, cóż, człowiek też się przez coś takiego nauczy tego i owego, zbierze trochę doświadczenia... Pozdrawiam serdecznie Aniu :)
OdpowiedzUsuńTak, takie właśnie mam podejście. Ten wyjazd mimo wszystko wiele mi dał i myślę, że był potrzebny. Również pozdrawiam! :)
UsuńFaktycznie - wszystko to wziąwszy do 'kupy' może zachwiać wizerunkiem tego miasta :(
OdpowiedzUsuńI tak jak napisałaś - pewnie to splot kilku niefortunnych zbiegów okoliczności, wiec mam nadzieję, że kiedyś... kiedyś dacie z Moniką druga szansę Barcelonie :)
Pozdrawiam! :)
Ja na pewno dam. Bardzo nie lubię, kiedy zostaje mi niesmak w jakiejś kwestii. Dlatego kiedyś tam znowu zawitam, tym razem w zupełnie innych okolicznościach. :)
UsuńMoże to po prostu nie był czas na Barcelonę...Mam nadzieję, że nadarzy się kiedyś okazja do powrotu do Barcelony i wtedy wszystko będzie inaczej. Bo to miasto zasługuje na kolejną szansę :)
OdpowiedzUsuńTak, też sądzę, że to nie był dobry czas. Oczywiście, że zasługuje. Jeszcze tyle rzeczy jest tam do zrobienia i zobaczenia! :)
UsuńNie zawsze wszystko musi się układać. Szkoda, że przez różne komplikacje nie poczułyście Barcelony. Bo choć tam nie byłam, wydaje mi się, że to miasto ma swoją magię i trudno jej nie doświadczyć. No cóż, może następnym razem będzie lepiej ;)
OdpowiedzUsuńJa tylko w jednym miejscu w Barcelonie poczułam magię - przy kolorowej fontannie. :)
UsuńJa bardzo lubię Barceloną, chociaż ślepa miłość to to nie jest. Uważam jednak, że jest pięknym miastem, byłam kilka razy i obyło się bez przygód, więc pewnie jak się trafi...
OdpowiedzUsuńMyślę, że na każdą podróż wpływa wiele czynników i czasami tak się złoży, że jakiś wyjazd jest mniej udany ... :)
UsuńMój pobyt w Barcelonie wspominam nieporównywalnie lepiej. W tym roku pierwszy raz korzystałam z Airbnb i mam wspaniałe wspomnienia i doświadczenia. Najważniejsze, że dałyście radę. A te wszystkie niedogodności to najlepsze historie na anegdoty:) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńA ja jestem zdania, ze zakochać się można w Barcelonie i to od ręki ;) bardzo fajne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńDla takich podróży warto uczyć się języków, tutaj macie poradnik jak sprawdzić swój poziom angielskiego.
OdpowiedzUsuń