Przez Grzesia i
Rakoń docieramy na Wołowiec. Jest zimowy, piękny dzień. Co prawda nie mieliśmy
konkretnych planów na dalszą część wędrówki, ale pogoda i dobre warunki kusiły
i przywodziły na myśl pomysł wejścia jeszcze na Jarząbczy Wierch. Nie do końca
jednak byliśmy jednomyślni w tej kwestii, a dochodziła jeszcze nieznajomość
tego terenu, bowiem nigdy wcześniej trasy Wołowiec – Jarząbczy –Kończysty nie
przemierzyliśmy. Długo jednak „biwakujemy” na Wołowcu, w końcu spotykamy dwójkę
podchodzącą od strony Jarząbczego właśnie. Pytam o warunki na trasie i słyszę,
że oni musieli zawrócić, bo jedno miejsce jest praktycznie nie do przejścia
bez liny i czekana. O tym jak zakończyła się ta wyprawa można poczytać tutaj. :)
Przez Wyżnią
Dolinę Chochołowską, zielonym szlakiem docieramy na Wołowiec. Jest upalny,
letni dzień, czas burzowy w Tatrach. Zbliża się południe. Tym razem mamy
konkretne plany – Jarząbczy Wierch. Nad nami jednak ciemne chmury, po stronie
słowackiej grzmi i błyska się, podobnie jest nad Doliną Chochołowską. Zaczyna
padać deszcz. Ciężko nam zrezygnować z dalszej wędrówki, ale ostatecznie
podejmujemy decyzję o zejściu. Hmm, na punkcie burzy chyba jestem trochę
przewrażliwiona. Tym bardziej w górach i na graniowym odcinku. Zdążyliśmy zejść
do przełęczy, a deszcz ustał i znowu zaczęło wychodzić słońce. Godzina była jeszcze przyzwoita, więc ostatecznie wybraliśmy
się na Rakonia, a potem na Grzesia. Robiąc sobie dłuższy odpoczynek na
tym ostatnim, wygrzewając się w słońcu wpatrywaliśmy się w sylwetkę
niezdobytego także i tym razem Jarząbczego Wierchu.
W Tatrach wieje
halny. Co prawda najgorsze już przeminęło, ale wiatr wciąż hula. Jest jesienny,
pochmurny dzień. Cel naszej wyprawy – po raz kolejny Jarząbczy Wierch. W drodze na Polanę
Chochołowską pada deszcz, widzimy, że góry są lekko zamglone – tam też zapewne
pada. Bynajmniej nie nastraja mnie to optymistycznie. Przy schronisku robimy
sobie krótki postój. Góry skrywają się w chmurach i nie bardzo zapowiada się na
to, by je przewiał wiatr. Mam ochotę zmodyfikować plany i udać się najpierw na
Trzydniowiański Wierch, a potem w stronę Jarząbczego. Jednak mój współtowarzysz
mówi stanowcze nie, pójdziemy zgodnie z
planem. Nie oponuję. Zatem ruszamy. Przynajmniej już nie pada. :)
Jak przystało
na zielony szlak (z Polany Chochołowskiej, przez Wyżnią Dolinę Chochołowską do przełęczy ) jest mokro i błotniście. Przemierzam go już trzeci
raz w przeciągu ostatnich trzech miesięcy i początkowy jego odcinek nie jest
dla mnie zbyt przyjemny. Choć przyznam szczerze, że jeszcze bardziej nie lubię
samego przejścia przez Dolinę Chochołowską. Od czasu zeszłorocznego halnego
trwają bardziej intensywne prace przy wyrąbie drzew i na szlaku dojściowym do
schroniska, w kilku miejscach jest przeokropne błoto, którego nie sposób ominąć.
Nie chcę nawet myśleć, jak maluje się ta sytuacja po deszczach. Ktoś powie Idzie w góry i narzeka na błoto na szlaku.
To tak jaby narzekała na drzewa w lesie. No i jest w tym zapewne trochę
racji. Jednak ja zaczynałam swoje tatrzańskie wędrówki w deszczu, mgle i…
błocie właśnie, ale nie lubię, po prostu najzwyczajniej w świecie nie lubię
chodzić uciapana po kolana w błocie. Zresztą dbały TPN nie przyzwyczaił mnie do aż
takich ekstremalnych warunkach na szlaku. :)
Po wyciu z lasu szlak staje się już dużo przyjemniejszy, można podziwiać sylwetkę Wołowca, który od tej strony wygląda zupełnie inaczej. Dochodzimy na Wołowiec. Tym razem wiatr
oraz nisko zalegające chmury nas nie odstraszają, widzimy, że inni również zmierzają tam, gdzie my, więc nie wahamy się ani chwili. Aparat cały czas mam schowany w
plecaku, nie ma widoków, pogoda nie jest zbyt sprzyjająca, więc nie robię żadnych
zdjęć. Cieszę się nawet, bo w końcu mogę iść normalnie, bez zwisającego z ramienia aparatu. Jednak nie długo
trwa ten moment, bowiem już w czasie zejścia z Wołowca mgła zaczyna się
przemieszczać, chmury lekko ustępować a naszym oczom ukazują się bardzo nieśmiałe
z początku widoki, a potem coraz to bardziej okazalsze. Zaczynam czuć się jak…
w jakieś bajkowej krainie! Góry w jesiennej aurze wyglądają nieziemsko!
Szlak Wołowiec – Jarząbczy jest bardzo przyjemny, pozbawiony technicznych trudności. Znajdują się tam dwa-trzy momenty skalne (mogące przysporzyć mały problem, gdy skały są śliskie), jednak da się je obejść zwykłą ścieżką. Z Niskiej Przełęczy (1831m n.p.m.) czeka nas natomiast około 300-metrowe podejście (trochę żmudne) na Jarząbczy Wierch (2137m n.p.m.). W końcu… zdobywamy Jarząbczy! Nie zabawiamy co prawda zbyt długo na szczycie, ograniczamy się do zrobienia zdjęć z tabliczką, zamieniamy kilka zdań z osobami, które od samego już rana idą przed nami i zaczynamy schodzić. Na górze powitała nas bowiem mgła oraz jeszcze silniejszy wiatr. Zejście w stronę Kończystego początkowo było dosyć strome, potem znowu czekał nas skalny fragment. Po niedługim czasie znaleźliśmy się już na Kończystym, potem na Trzydniowiańskim Wierchu. Stamtąd schodziliśmy szlakiem przez grzbiet Kulawca a potem przez tzw. Krowieniec. Jak niewdzięczna nazwa, tak niewdzięczny szlak. Na górze pozacinany kosówką tak, że w niektórych momentach trzeba było się nagimnastykować, żeby to jakoś ominąć. W lesie, szlak jest niezwykle stromy i zejścia nim nasze kolana nie będą zbyt miło wspominały.
Niemniej jednak, jaki z tego morał? Do trzech razy sztuka! Nie dość, że udało się w końcu przejść ten odcinek graniówki (Wołowiec – Jarząbczy – Kończysty), to jeszcze pogoda miło nas zaskoczyła rezygnując z deszczu i okazując nam łaskawość w postaci górskich panoram i innych wspaniałych efektów. A poza tym… Stając na Jarząbczym Wierchu dokończyłam dzieło, zdobyłam bowiem wszystkie dostępne dla turystów szczyty po Polskiej stronie Tatr. Może to nic wielkiego i żaden specjalny wyczyn, ale jednak trzeba trochę samozaparcia i ogromnej chęci, żeby być na każdym z nich. Dlatego moja radość tamtego dnia była podwójna. To się nazywało być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Koniec końców nie żałuję, że nie udało nam się zdobyć Jarząbczego wcześniej. :)
Ale przepiękne warunki na tej jesiennej wycieczce faktycznie... :)
OdpowiedzUsuńA co do burz... Myślę, że jak to nazwałaś "przewrażliwienie" jest jak najbardziej na miejscu, wszak nawet Władysław Cywiński w wywiadzie kiedyś powiedział, że jedną z rzeczy, których naprawdę boi się w górach są właśnie burze :)
Lepiej być przezornym. W złych warunkach, kiedy ryzyko jest dużo, nie ma się co pchać w góry moim zdaniem. :)
UsuńMieliście super warunki. Ja co prawda wlazłam na tego Jarząbczego, ale przewiana wcześniej porządnym halnym i oczywiście na szczycie zastałam brak widoków. Piękne Wasze zdjęcia! :)
OdpowiedzUsuńW naszym przypadku podobnie - zero widoków ze szczytu. No cóż, następnym razem może będzie lepiej. :)
UsuńTo się nazywa majestat gór!
OdpowiedzUsuńA w tych jeziorach widać nie tylko niebo, ale i całą potęgę gór :)
Pozdrawiam!
Dla mnie te stawy połączone z górskim krajobrazem tworzą jakąś nieziemską krainę, naprawdę! :)
UsuńŁadne kolory :-)
OdpowiedzUsuńI gratuluję zdobycia wszystkich dostępnych turystycznie szczytów po polskiej stronie Tatr :-) Mi jeszcze trochę brakuje by móc powiedzieć, że byłem na każdym "naszym, tatrzańskim" szczycie. Ale może w przyszłości, kto wie :-)
Kolory jesienią są niesamowite! :)
UsuńPewnie, wszystko przed Tobą. Ale są takie szczyty, że ciężko się przemóc, żeby na nie pójść. :D
Gratuluję! Ależ pięknie tam w Tatrach...
OdpowiedzUsuńOczywiście, że pięknie! Jakże mogłoby być inaczej? :)
UsuńZdecydowanie polecam szlak Wołowiec-Jarząbczy-Kończysty! :)
OdpowiedzUsuńA zejście z Trzydniowiańskiego daje, oj daje w kość, nie jest za przyjemnie. :D